Gruzja 2017 – Oczyma kierowcy

„Pożuczonym”, dziękuję, że dzieliliście to ze mną.

 

Podróż pierwsza – oczyma kierowcy

 

[02/09/2017]

Jest drugi września 2017 roku, po kilkunastu miesiącach przygotowań nasz Żuk wtacza się na teren Automobilklubu Polskiego na Bemowie. Antena zahacza o pompowaną bramkę startową, lecz bez problemu i uszkodzeń pokonujemy przeszkodę. Jest zimno, coś kapie z nieba, a my w przeciwdeszczowych wdziankach wysiadamy i witamy się z innymi załogami. Za dwie godziny ma się rozpocząć to, na co tyle czekaliśmy – Husaria Rally. Są tu i znajomi, których poznaliśmy wcześniej, są Ci, o których słyszeliśmy i Ci, którzy są zupełnie dla nas nowi.

Wciąż nie możemy uwierzyć, że tu jesteśmy. Że przez najbliższe tygodnie Żuk i przypięta do niego Niewiadówka, zwana wdzięcznie Zapiekanką, będą nam domem, środkiem transportu i narzędziem do przeżycia tej przygody. Tym bardziej, że jeszcze dwa dni temu nie wiedzieliśmy czy i gdzie pojedziemy.

 

Może jednak wrócę na chwilę do korzeni. Jak to się stało, że właśnie tu jesteśmy? Że Żuk i Niewiadówka, że Gruzja naszym celem?

Od zawsze był pomysł, na to by pojechać gdzieś naprawdę daleko. Żeby to zrobić potrzebowaliśmy samochodu, który będzie w miarę terenowy, w miarę prosty w obsłudze i naprawie, w miarę przestronny, żeby nasza całkiem spora rodzinka się zmieściła. Pomysł był na zakup Defendera. Auto kultowe, mające w sobie wszystko o czym można zamarzyć jeśli chodzi o wyprawówkę. Niestety znalezienie Defendera w przyzwoitym stanie i z naszym budżetem graniczyło z cudem. A jeśli mówimy o dostosowaniu auta do wypraw i naszych potrzeb, szybko okazało by się, że podwajamy cenę zakupu. Dlatego idąc za ciosem wybór padł na Discovery. Nieco mniejszy, nieco mniej toporem ciosany od swojego starszego brata, nadal wytrzymały i na 7 osób. Ceny także od czasu do czasu rozsądne, co z pakietem startowym prawie mieściło się w założeniach finansowych.

Podczas różnych rozmów i przemyśleń nad wyprawówką,z różnych stron padały różne propozycje. Trooper, jakaś Toyota. Siłą rzeczy przeglądanie sieci stało się może nie nałogiem, a nawykiem. Pewnego dnia trafiłem na Żuka, przygotowanego przez Team 4×4 Bradziaga. Wyprawówka pełną gębą, napęd na 4 buty, wzmocnione nadwozie, bagażniki i mnóstwo szpeju, który sprawia, że tym samochodem można pojechać na koniec świata. Nagle zapala się w mojej głowie czerwona lampka. Żuk, jak przystało na owada zaczyna wygryzać w moim mózgu dziurę. Zaczynam szukać informacji, co ludzie robią z Żukami i tak trafiam na stronę Piotrka. Dziś to Piotrek, kumpel, z którym piłem piwo i czaczę, z którym gadałem wiele godzin. Wtedy Piotr „Diesel” Biegała, właściciel LeŻuka, Grzmiącym Rydwanem zwanego. Przeczytałem cały blog z ponad dwóch lat w jeden dzień prawie. Coraz bardziej zauroczony pomysłem wyprawówki z polskimi korzeniami, gałęziami i koroną pełną zielonych liści. I wtedy zrozumiałem, że to jest czas na konfrontację pomysłu z rodziną. I tu szok. Pomysł przywitany z entuzjazmem.I tak to się naprawdę zaczęło… Szukanie Żuka, później Lublina jako dawcy podzespołów, zakup Niewiadówki, remonty, przeróbki, modyfikacje. Pomysły, sukcesy i porażki.

Piotrek, z którym zacząłem pisać wspomina pewnego dnia o rajdzie do Gruzji, że fajny, rodzinny. Owszem daleko i trudno, ale przecież dacie radę. Powiedział ten, który Żukiem do Bamako pojechał…

Zaczynamy się coraz bardziej angażować. Nie tylko w remont i przebudowę Żuka, ale również w Husarię.

Piętrzą się problemy i wydatki. Wciąż mieścimy się w budżecie, choć czasem mam wątpliwości, czy na koniec wszystko się zapnie założoną wcześniej klamrą. No, ale jak się powiedziało „A” to trzeba powiedzieć „B”. Przecież nikt nie kupi rozgrzebanego Żuka, przynajmniej nie za pieniądze, które w niego włożyliśmy. Poza tym nie poddamy się, nie teraz, gdy wreszcie realizujemy nasze marzenia. Tak spędzamy rok, ja w garażu z Tymonem, Ola organizując część charytatywną, reszta rodziny wspierając nas duchowo, mentalnie, teoretycznie i praktycznie. Czas biegnie szybko, samochód nie jest jeszcze gotowy, a rajd za chwilę. Ciśnienie rośnie, pojawiają się także inne problemy, które stawiają nasz udział pod wielkim znakiem zapytania. O włos jesteśmy od decyzji o rezygnacji z udziału w rajdzie. Pewnych rzeczy mam po prostu dosyć… Najpierw rozmowa z prywatnym terapeutą. Piotr Diesel Biegała mówi parę ciepłych, choć mocno niecenzuralnych słów, co mam komu, z kim i gdzie zrobić. Zwyczajnie mam to wszystko pier…lić i jechać na rajd. Wciąż się waham, bo zmęczenie daje się we znaki, a jak pod nogi walą się kłody, to człowiek z czasem ma dosyć. Wtedy poważna rozmowa z Olą. Moją drugą (lepszą) połową, moim sumieniem i natchnieniem… Konkretna rzeczowa, o tym żeby się nie poddawać, żeby brnąć wbrew wszystkiemu dalej, żeby dopiąć celu. Jak zawsze ma racje i znów dostaję zastrzyk energii. Samochód kończę robić i pakować w piątek. W sobotę rano stajemy na linii startu.

Mamy opóźnienie, rajd miał wystartować o 11:00, dochodzi 13:00 i wreszcie padają słowa o ustawianiu się na starcie. Mamy ruszać pierwsi, bo Żuk z Zapiekanką stojący blisko bramy startowej wszystko zasłania i trzeba go usunąć. Odpalam maszynę i słyszę wycie paska klinowego. Szlag by to… Po jakimś czasie pisk mija, flaga w czarno białą szachownicę opada przed maską i ruszamy, żegnani krzykami znajomych, trąbieniem klaksonów, przy wtórze naszych wybuchów radości. Zaczęło się, przed nami prawie cztery tysiące kilometrów.Gruzjo – nadciągamy!

Start nie był różowy, tuż za Warszawą, dociskam gaz, żeby podgonić stawkę, bo prawie wszyscy nas zdążyli już wyprzedzić. Gringo Bus chwilę temu, wesoło trąbiąc. Nagle pojawia się problem. Zaczyna dosyć gwałtownie rosnąć temperatura. Zatrzymuję się więc na poboczu, bo termometr wskazuje ponad 100 stopni. Otwieram maskę i w momencie, kiedy zaczep puszcza czuję, że to samo robi linka cięgna od jego otwierania. Ręcznie ustawiam przepływ wody przez nagrzewnice na maksimum. Sterowania z kabiny nie zdążyłem jeszcze ogarnąć. Zatrzaskuję maskę i w duchu proszę wszystkie siły, które nad nami czuwają, żeby nie było potrzeby jej nagłego otwarcia. Cięgło lata luzem, a ja na poboczu S7-ki, na końcówce wiaduktu nie otworzę przecież lokalnego warsztatu.Włączam wentylatory na maksimum i ruszamy dalej. Temperatura spada. Ja zastanawiam się, o co chodzi? Na razie jakoś dajemy radę. Temperatura trzyma się w bezpiecznym zakresie, o ile nie przekraczam 80km/h. Mówi się trudno, jakoś to będzie. Damy radę!

Zbliżamy się do Radomia, postanawiam kupić pasek, którego przez natłok zajęć w ostatnim okresie czasu nie nabyłem. Zatrzymuję się na stacji benzynowej i pytam o jakiś sklep. Dostaję namiary, niestety jest 14:00 a sklep był do 13:00. No tak, przecież to sobota. Odpalam Gooogle i szukam czegoś czynnego w pobliżu. Mam 13 minut, żeby dotrzeć w inną część miasta. Dzwonię najpierw i rozmawiam z sympatycznym panem o tym, czego potrzebuję. Pasek będzie czekał, muszę tylko dojechać. No to ruszam i lawirując po ciasnych uliczkach Radomia docieram na miejsce kilka minut przed czasem. Pasek wrzucam do samochodu i ruszamy dalej, z nieco lżejszym zarówno sumieniem, jak i portfelem. Włączam navi, żeby ominąć korki i zaczynamy jechać zupełnie nieoczywistą trasą. Chyba pierwszy raz tędy jadę na południe. Plus jest taki, że ruch jest znikomy. Po drodze robimy jakieś zakupy, jakiś chleb na kolację i dalej w drogę. Prędkość nadal ograniczona temperaturą silnika. Zastanawiam się, o co chodzi? Przecież pogoda jest pod psem, mokro i zimno, a silnik z zadziwiającą łatwością wychodzi z temperaturą powyżej 95 stopni. Wpadam na pomysł, że może chodzić o bypass na chłodzeniu, który zrobiłem zamiast tylnej nagrzewnicy. Może tamtędy woda przepływa w zbyt dużej ilości, omijając jakikolwiek element, który mógłby obniżyć jej temperaturę? Musze to ogarnąć zanim ruszymy jutro w trasę. Byle dotrzeć na kemping. Po drodze zaliczamy punkt kontrolny. Muzeum Górnictwa jest okazją, żeby na chwilę wyjść z samochodu i rozprostować nogi.

Robimy regulaminowe fotki i ruszamy dalej. Kierunek Barwinek i Słowacja. Przed budką z winietami na granicy spotykamy Poloneza. Kupujemy winietę i ruszamy dalej.W drodze na kemping wyjeżdżamy ciut za daleko na drogę szybkiego ruchu i niestety musimy nadłożyć ponad 30 kilometrów, żeby dotrzeć na miejsce. Uroki czteropasmówek. Wreszcie nawigacja mówi nam, że jesteśmy na miejscu. Ciekawy kemping, parking wielkości chustki do nosa przy drodze szybkiego ruchu. Zastanawiamy się o co kaman. Wysiadam z samochodu i widzę, że coś co przypomina jakiś kemping po drugiej stronie drogi. Tyle, że to znów czteropasmówka, co za tym idzie jedziemy mocno na około, robiąc po drodze jakieś zawijasy w kształcie motylków. Wreszcie docieramy pod bramę. Wychodzę, żeby dorwać kogoś na recepcji, bo brama zamknięta na głucho. Niestety nie uświadczam żywego ducha. Na szczęście widzę jednak dwie nasze rajdówki zaparkowane na terenie, coś się wymyśli. Wracam do samochodu i po drodze widzę na bramie kartkę, że jeśli jesteś z Husarii to dzwoń pod numer. W tym momencie widzę idącą Danusię, która krzyczy do Mirka, żeby otworzył bramę. Okazało się, że właściciel zostawił wszystko pod nasza opieką i spokojnie pojechał do domu. Parkujemy maszynę w pobliżu innych, rozstawiamy podpory w Zapiekance i spać. Jest po północy. Zmęczenie jest ogromne. Wszystkie nerwy sprzed wyjazdu, wsłuchiwanie się całą drogę w samochód, obserwowanie temperatury silnika. To męczy. Są także zupełnie inne emocje, swoista radość z pokonywania tych wszystkich trudności i żądza przygody, która napędza nas wszystkich. Te emocje właśnie powodują, że już po rozłożeniu łóżka w Żuku, po wsunięciu się do śpiwora i wyciągnięciu się wygodnie, nie mogę zasnąć. Dłuższą chwilę leżę i myślę o całym dniu, przygotowaniach i tym czym muszę się zająć rano… Wreszcie zasypiam.

 

[03/09/2017]

Wstaje kolejny dzień, niedziela, Koszyce, kemping – Salaz Barca. Wciąż zimno i wilgotno… Deszcz może nie pada, ale coś się skrapla w powietrzu i opada na wszystko wokół nas. Okazuje się, że w nocy nie byliśmy ostatni, którzy dojechali. Obok nas stoi Peugeot Jędrzeja i Ani. Oni śpią obok w namiocie. Staramy się zatem zachowywać przyzwoicie, niech sobie pośpią. Szykujemy śniadanie, rozmawiamy z Mirkiem i Danusią. Okazuje się że Żuk Mirka coś nie ma mocy na podjazdach. Przynajmniej nie tyle ile powinien. Podejrzenie pada na zawory i zbyt małe luzy. Na szczęście mam klucze do regulacji i szczelinomierz. W jakieś 40 minut reguluję Mirkowi zawory, które faktycznie były za ciasno ustawione. Później rozcinam wąż w swoim Żuku, który robi za bajpas tylnej nagrzewnicy i wstawiam zawór. Mam nadzieję, że to rozwiąże problem przegrzewania się silnika.

Zwijamy się w dalszą drogę, Polonez już zniknął, Mirek też rusza i po chwili zostajemy tylko my i Attention Dangel, ale jego załoga jeszcze w ramionach Morfeusza. Rozliczamy się na recepcji. Mam tylko 100 Euro w banknocie, co powoduje konsternację chłopaka, który pojawił się rano, żeby nas wypuścić. Nie ma jak wydać, kartą płacić nie ma możliwości, i nawet nie ma już u kogo rozmienić. Tym bardziej, że do jakiegoś sklepu pewnie kawałek drogi jest. Nie jest to przecież jakieś ścisłe centrum Koszyc. Chłopak dzwoni, z tego co rozumiem z zasłyszanej rozmowy do ojca, który jest właścicielem kempingu. Tłumaczenie, że mają tylko 100 Euro, że nie ma jak wydać i co ma zrobić. Po chwili z drugiej strony pada kilka zdań i chłopak mówi, że mamy tę noc za free. No cóż, miło z ich strony, choć gdyby trzeba było to pojechałbym gdzieś rozmienić pieniądze i wróciłbym zapłacić. Jednak słyszymy życzenia „Szczęśliwej drogi”, dopowiadam sobie „..już czas, mapę życia…”, wsiadam w Żuka i ruszamy dalej. Kierunek Węgry i Rumunia. Kolejny nocleg w Klużu.

Słowacja nie zachwyca nas niczym, no może poza sporą ilością drapieżnych ptaków, którą widzieliśmy po drodze. Cieszy mnie osobiście to, że znów je widać, także w Polsce. Bo kiedyś były prawdziwą rzadkością. Wjeżdżamy na Węgry i jedziemy bocznymi drogami, takimi bez winiet. Przyczyny są dwie. Nie lubię autostrad, są nudne, męczące, a przy prędkościach przelotowych jakie zapewnia Żuk w dodatku z Zapiekanką można po prostu umrzeć z nudów. Dodatkowo zysk czasu jest niewielki. Druga przyczyna to fakt, że nasz Żuczek jest zarejestrowany na 9 osób, przez co Węgrzy traktują go jak autobus i winieta jest dwa razy droższa! Płacić chorą ilość szelestów, za to, żeby pokonać te dwieście kilkadziesiąt kilometrów mi się zwyczajnie nie chce. Tniemy koszty gdzie się da. Plus jest taki, że widzimy Węgry i naszych bratanków od szabli i szklanki w zupełnie innym świetle, takim codziennym, nieco szarym, przez aurę na zewnątrz. Widzimy miasteczka, w niczym nie przypominające Budapesztu, wioski, pola i lasy. Ola jest zachwycona. Ja już widziałem takie Węgry, przecież byłem tu wcześniej, już kilkanaście razy. Ona była tu przy okazji różnych naszych wyjazdów, kiedy to głównie poruszaliśmy się autostradami. A te urzekać nie mają czym. Wręcz przeciwnie.

Mijani ludzie zwracają na nas uwagę. Żuki są znane na Węgrzech, więc sylwetka naszego wehikułu wzbudza zainteresowanie. A jeszcze naklejki rajdowe i Zapiekanka z tyłu. Widok bez wątpienia niecodzienny. Widzimy uśmiechy, ręce, które wskazują nas palcami, które machają do nas. Pozdrawiamy sympatycznych Węgrów trąbieniem, machaniem rękoma i jedziemy dalej. Kierujemy się na Letaverdes, gdzie mamy zamiar wjechać do Rumunii. Antek, robi mnóstwo zdjęć tablic miejscowości i kierunkowskazów z nazwami, z których czasami się nabijamy. Bo jak się nie uśmiechnąć na widok „Hejobaby”?

Docieramy na granicę, wciąż gonieni przez chmury. Po drodze musiałem podłączyć wentylator w środku i skierować go na szybę, bo parowała w deszczu okropnie. Zakup się sprawdził, bo całkiem dobrą robotę robi wentylatorek za niecałe 30 złotych. Daje radę i możemy bezpiecznie poruszać się do przodu.

Niestety nieco gorzej jest z silnikiem i jego wentylatorkami. Temperatura przy dociśnięciu gazu w niewiele wolniejszym tempie wchodzi w zakres, który wolałbym, żeby omijała. Co powoduje, że jestem napięty jak struna. Wiem, że niedługo Rumuńskie góry, a te nie wybaczają. Nie dają odpustu, nie klękają, bo komuś silnik się grzeje. Mam stresa i to potężnego. Cały czas próbuję wymyślić co zrobić, żeby przeżyć Karpaty. Mój mózg pracuje na znacznie wyższych obrotach niż Andoria pod maską. Na razie nic sensownego nie wymyśliłem. Wiem tylko tyle, że sam wentylator elektryczny na chłodnicy to za mało. W żuku naprawdę pod maską, mimo jego wielkości jest bardzo ciasno. Do tego komora silnika ma zupełnie inny kształt niż w Lublinie, z którego jest silnik, co za tym idzie poprowadzenie węży od chłodzenia i doprowadzenie powietrza do silnika nie jest proste. Było to coś co spędzało mi sen z powiek. To co wymyśliłem, niestety jak widać nie sprawdza się. Z resztą mam świadomość, że nawet, gdybym zostawił wentylator mechaniczny na silniku, niewiele by to zmieniło. Chłodnicę mam w zupełnie innej pozycji niż w Lublinie, jest zwyczajnie za daleko, żeby wentylator coś dał sam z siebie. Trzeba by dorobić tunel, na który nie ma miejsca, przesunąć całe podawanie powietrza i większość układu chłodzenia. To jednak teraz po rajdzie, po wielu godzinach rozmyślań na ten temat wiem i mogę opisać. Wtedy, wtedy wiedziałem, że jest źle. Że może być jeszcze gorzej, że muszę coś wymyślić i to szybko.

Tym czasem wjechaliśmy do Rumunii i szukamy różowego domu, gdzie można kupić obowiązkową tu winietę. Znalazłem dziewczynę, znalazłem dom… No dobra, dom jest, nawet różowy, jak powiedziała nam celniczka na granicy. Znalazłem dziewczynę w środku, co prawda po pięćdziesiątce, za to z rozbrajającą szczerością mówiącą, że nie można zapłacić kartą, ani w Euro. Szlag! Tłumaczy mi za to z pomocą mapy, po którą pobiegłem do samochodu, gdzie znaleźć stację benzynową, na której kupię winietę i zapłacę kartą. No to co, nie ma na co czekać tylko dzida do przodu. Jedziemy bocznymi drogami, bo nie chcę się za bardzo napatoczyć na punkt kontroli winiety, ani inne służby, które mogą chcieć to sprawdzić. Momentami podskakujemy wesoło na wybojach, co moja załoga zaczyna nazywać wożeniem cebuli, buraków, czy ziemniaków. I traktuje (przynajmniej na razie) jako swoistą atrakcję wyjazdu. Po drodze trafiamy do miasta, gdzie ze ściany wyciągam trochę lokalnej gotówki (dla tych co nie widzieli – Rumunia ma naprawdę ładne banknoty). Przy okazji jesteśmy obserwowani przez uważne oczy i obiektyw aparatu w komórce pewnego młodego chłopaka, który kręci nasz pojazd, zawracanie na szerokiej tu ulicyi jazdę. Żegnamy go przez szybę machaniem rękoma. Sympatyczne są takie momenty.

Stacja benzynowa, winieta kupiona, przy okazji nabywam bańkę wody do chłodnicy i dwie zapasowe klemy. Pod siedzeniem pasażera mam drugi, nie podłączony do niczego akumulator. Miałem plan go spiąć z instalacją, ale na razie nie ma na to ani czasu, ani sposobności. Klemy się przydadzą później, ale jak życie pokaże do czegoś zupełnie innego.

Tym czasem jedziemy w stronę Kluża. Zaczynają się górki i problemy z temperaturą. Czasami muszę po prostu stanąć, na pracującym silniku i włączonym na maksa ogrzewaniu czekać, aż temperatura spadnie. Gdy spada do osiemdziesięciu paru ruszam dalej i proszę górkę o chwilę wytchnienia dla silnika, o to, żeby się skończyła, żeby już był zjazd.

Gorące powietrze buchające z obu nagrzewnic powoduje, że czujemy się jak kurczaki w piekarniku z termoobiegiem. Szczególnie z przodu. Ja mam najgorzej, bo nie zabiorę nóg z pedałów. No ale ja narzekać nie mogę. Mam za swoje… Płacz i cierp, byle w milczeniu.

Wreszcie zjazd… Samochód nabiera prędkości, temperatura spada. Ufff… Do następnego razu. A mózg pracuje, szuka rozwiązania problemu… Na razie bezskutecznie. Dobrze, że temperatura na zewnątrz jest niska. Na razie…

Kluż, navi prowadzi nas przez miasto i docieramy w końcu do gruntowej drogi pod górę, prowadzącej przez jakiś lasek. Glina, błoto i kamienie. Dodaj do tego deszcz i postaw na to Żuka z Zapiekanką. Wiem, że jak zaczniemy się zsuwać to przyczepa się złamie i utkniemy na dobre. Nic to, do odważnych świat należy. Zapinam jedynkę i ruszam pod górę. Po chwili wbijam szybko dwójkę i na dosyć niskich obrotach człapiemy się pod górę. Nokiany Weatherproof zadziwiająco dobrze radzą sobie z nawierzchnią. Wtaczamy się na kemping przez wąską bramę, gdzie muszę nieźle złamać Żukietę, żeby wjechać. Robię małą rundkę, żeby zaparkować w pobliżu innych ekip na możliwie płaskim i suchym fragmencie dosyć rozmokłego terenu. Witają nas uśmiechnięte twarze. Rozstawiamy Zapiekankę, wyjmujemy prowiant i idziemy pod wiatę, gdzie siedzi większość ludzi. Jest grill, integracja, napoje gazowane i te mniej, o różnej zawartości procentów. Z niektórymi mamy wreszcie okazję się poznać nieco bliżej. Jest Astro, Martyny i Piotrka, jest Żuk Mirka i Danusi, Polonez Darka i Aśki, jest również Barkas, którego tylko wyjeżdżając już na trasę rajdu przez chwilę widzieliśmy. Przez awarię chłopaki spóźnili się nieco na linię startu. Dociera także Gringo Bus z wesołą ekipą. Ma dosyć duży problem na zwykłych osobowych oponach, żeby wjechać pod górę. Lecz Michał dodaje gazu i na szlifierkę wtacza się na miejsce. Jest coraz weselej. Siedzimy i gadamy dosyć długo, później zmęczenie daje się we znaki, więc prysznic i spać. Druga noc po długim i intensywnym dniu. Daliśmy radę, mimo grzania się silnika, mimo kiepskiej pogody. Kładę się w Żuku, czując jak moja załoga przewraca się w Zapiekance. Spięte pojazdy przekazują nasze ruchy, kołysząc nas do snu. Odpływam w ciemność.

 

[04/09/2017]

Budzę się wcześnie. Przypominam sobie, że jest poniedziałek. O tej porze byłbym w drodze do pracy. Choć nie, dopiero bym wstawał, bo przecież Rumunia jest godzinę do przodu. Dziś nie będzie pracy, nie będzie biurka, komputera, telefonów, spotkań, ASAPów i Fakapów. Dziś będzie Żuk, moja załoga i Transfogaraska. Dziś spełni się, lub nie, jeśli chłodzenie Żuka nie da rady, moje marzenie o pokonaniu tej trasy. Jemy na spokojnie śniadanie. Poranne ablucje, zwijanie obozu, ostatnie rozmowy i kontrola samochodu. Dolewam trochę wody do układu chłodzenia. Ciśnienie wypchnęło płyn przez zawór bezpieczeństwa. Umieszczam za namową Mirka pod maską butelkę i wkładam w nią wężyk spustowy. Będę widział ile płynu jest wyrzucane i uniknę konieczności ciągłego dokupowania, w razie draki. Ten stworzony ad-hoc zbiornik wyrównawczy przejedzie z nami całą trasę, świetnie się sprawdzając w znacznie trudniejszych warunkach, w których się znajdziemy wiele kilometrów dalej.

Ruszamy, po drodze zatrzymuję się w składzie budowlanym i kupuję piankowe otuliny na rurki grzewcze. Muszę tłumaczyć mocno obrazowo o co mi chodzi, bo angielski obsługi niestety nie obejmuje tego słownictwa. Udaje się jednak dogadać, płacę za zakupy 8 Lei i ruszamy dalej. Wymyśliłem, że uszczelnię przestrzeń, między wentylatorem a chłodnicą, właśnie tymi piankami. Mam zamiar również nieco poprawić i uszczelnić kierownice powietrza, które zrobiłem jeszcze na Węgrzech z kartonu po kiełbasie Morliny, znalezionym przy śmietniku na stacji benzynowej. Dają tyle, że całe powietrze jakie wpada przez otwory grilla idzie na chłodnicę. Na parkingu przy autostradzie, na którą wjechaliśmy chwilę wcześniej upycham kawałki pianki. Mijają nad Gringosi, goniąc Barkasa, który wyprzedził nas jakieś 15 minut wcześniej. Wiemy, że jesteśmy najwolniejsi w całym peletonie. Zyskujemy tylko tym, że zbiornik paliwa z Lublina mieści więcej paliwa, niż standardowy Żukowski. Dzięki temu mamy mniej postojów, poza tym, ja od zawsze wolę jechać, a przystanki ograniczać do niezbędnego minimum. Tym bardziej, że tu naprawdę nie ma nic, co przykuło by naszą uwagę na tyle, żeby chcieć się zatrzymać. Silnik trzyma temperaturę jakby nieco lepiej. Nadal nie jest jednak różowo. Wciąż z uporem maniaka wpatruję się na wyświetlacz termometru. Dzięki Piotrek za inspirację! Dzięki Tobie w moim Żuku mam właśnie taki wskaźnik temperatury, a nie mało dokładną wskazówkę. Kolejne zapożyczenie z Grzmiącego Rydwanu, nie pierwsze i nie ostatnie.

Zbliżamy się do wjazdu na Transfogaraską, zatrzymuję się bo dojrzewam do decyzji o zdjęciu całkowicie grilla. Odkręcam go, poprawiam raz jeszcze pianki, taśmy, kartony po Morlinach. Grill ląduje w Zapiekance. Będzie to, od tej pory, dosyć częste miejsce jego pobytu. Mija nas Astro, by po chwili zawrócić. Piotrek z Martyną pytają się czy wszystko ok. Zapewniam ich, że tak, że tylko zrzucam grill. Ruszamy dalej i z zadowoleniem stwierdzam, że temperatura zdecydowanie lepiej trzyma się w bezpiecznym zakresie.Dojeżdżamy na początek serpentyny w górę.

Jadę starając się trzymać stałą prędkość. Wiem, że nie pogonię, że nie dam rady pędzić pod górę jak Clarkson, z Kapitanem Powolnym i Hammondem w Top Gear. Nie mam Lambo z setkami koni pod maską, mam Żuka, mam Zapiekankę, mam kjowy, oryginalny żukowski tłumik, który drastycznie ogranicza osiągi, dławiąc zdecydowanie zbyt mocno silnik. Mam to wszystko, ale mam również skrzydła u ramion, mam przy sobie cały mój świat. Jest Ola i chłopaki, Kacper siedzi obok i filmuje. Na lusterku wstecznym wieszamy telefon, żeby nagrywać cały przejazd. Jedziemy przez las, wciąż w górę, bez chwili płaskiego, zakręt, kawałek prostej i kolejna agrafka. Już nie próbuję wycisnąć czegoś więcej z silnika. Ważne jest, żeby dojechać, żeby się nie zagotować. Dlatego wbity na stałe drugi bieg i 30km/h stałej prędkości. Silnik w optymalnym zakresie obrotów ma wystarczającą moc, żeby cały dosyć ciężki zestaw pchać pod górę, jednocześnie nie jest przelewany paliwem, dzięki czemu temperatura silnika jakby zamarła w oczekiwaniu. Do samej góry będzie stała na poziomie 88 stopni. Magiczna liczba, która od dziś będzie mi się kojarzyć właśnie z tą chwilą. Wyjeżdżamy z lasu, serpentyna wciąż pnie się w górę, widoki oszałamiają. Tego nie da się opisać, z lewej zbocze góry, z prawej przepaść. Widnokrąg ograniczony szczytami w pobliżu. Widać, jak wysoko musimy jeszcze się wdrapać, żeby pokonać przełęcz. Zakręty, gołoborza i pasące się owce i co nasz trochę szokuje – świnie! Mijamy także rowerzystów, którzy z uporem kręcą pedałami jadąc w górę. Podziwiam ich, bo wiem, jaki to wysiłek. Mijamy parę, robiącą sobie ślubne zdjęcia. Ciekawe miejsce wybrali, nie ma co. Pozdrawiamy ich wesołym trąbieniem i machaniem. I dalej w górę, po drodze kilka wodospadów, mostków zbudowanych nad płynącą wodą i rozpadlinami. Robimy jakieś szybkie fotki, żeby była jakaś pamiątka. Jesteśmy już wysoko, na asfalcie wypisana odległość do szczytu zdecydowanie zmalała. Z początkowych 30 kilometrów zostało kilka, jedziemy już prawie godzinę. Ważniejsze dla mnie jest to, że temperatura wciąż stoi, wciąż 88 stopni. Na zewnątrz temperatura mocno spada, jest może kilka stopni. Wjechaliśmy w chmury. Po drodze mijamy wiele samochodów w zatoczkach, ludzie zatrzymują się i robią zdjęcia. Wzbudzamy ich zainteresowanie naszym zestawem. I wreszcie szczyt. Jak chyba wszędzie na świecie w podobnych miejscach, na górze trwa jarmark. Budy z jedzeniem, piciem pamiątkami, brakuje tylko naszych kierpców i ciupag. Zatrzymujemy się na poboczu. Na zatłoczony parking nie mam zamiaru wjeżdżać bo nie wyrobię z Zapiekanką. Nie mam także ochoty odpinać jej i manewrować ręcznie. Samochodów i ludzi morze. Dziki tłum, jak na Krupówkach. Widzimy Martynę i Piotrka. Ich Chevroleta zaparkowanego na jakimś kawałku trawy widzieliśmy wcześniej. Wysiadam z Żuka i do kasjera parkingowego rzucam, że my tylko na chwilę. Idę przed maskę i składam na niej pocałunek. Szacun dla Żuka, dał radę, wdrapał się tu, gdzie zawsze chciałem dojechać. Gdzie dowiózł nas całych zdrowych i co najważniejsze uśmiechniętych od ucha do ucha. Robimy szybkie fotki. Włażę na dach i daję sobie chwilę na zwyczajną radość, bez zastanawiania się, co dalej, bez burzy w mózgu. Chwila luzu, chwila czystej radości, chwila bycia tam razem. Chwila triumfu.

Jest zimno jak diabli. Jesteśmy w chmurach, więc wilgotność powietrza ogromna, temperatura około 5-6 stopni, jak oceniam. Na szczęście nie ma wiatru, mimo to szybko marzniemy. Wsiadamy więc do Żuka i ruszamy w dół, na drugą stronę. Najpierw tunel, w którym jest zakaz używania sygnałów dźwiękowych. Nie wiem czy powieszony, żeby ograniczyć hałas zapalonych kierowców, czy po to, żeby coś od wibracji nie spadło na dach. Chyba lepiej się nad tym za długo nie zastanawiać. Z resztą tunel nie jest jakiś strasznie długi, więc po chwili wyjeżdżamy znów na otwartą przestrzeń. Serpentyna w dół jest zdecydowanie łatwiejsza do pokonania, prędkość również wyższa. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na kilka fotek. Później dzida w dół. Już prawie na dole na parkingu widzimy niebieskiego Peugeota, a obok niebieskie Astro. Zatrzymujemy się na chwilę i rozmawiamy, głównie o wrażeniach z przejazdu. Kierujemy się dalej, na kemping. Jędrzej z Anią nie planują spać z nami. Poruszają się swoim tempem i śpią w wybranych przez siebie miejscach. Po drodze mijamy zaporę i niesamowitą rurę, ogromnej średnicy, która wychodzi ze skały by schować się w kolejnej. Ktoś postanowił przewiercić górę a miejsce, gdzie góry zabrakło uzupełnił rureczką,o średnicy takiej, że dało by się w środku Żukiem przejechać i to zapewne na luzie. Ot taka słomeczka do napojów. Na dole łapiemy Poloneza, Barkasa i Astro. Okazuje się, że kemping, na którym mieliśmy spać jest zamknięty na głucho. Postanawiamy zatem wrócić kawałek, bo wcześniej był jakiś zjazd nad strumień i coś, co wyglądało, jak pole namiotowe. Zjeżdżamy w dół nad sam strumień, po nieźle pochylonym szuterku i zakładamy obóz. Jest jeszcze wyjątkowo jasno. Na poprzednie kempingi docieraliśmy dawno po zmroku. Szykujemy jedzenie. W międzyczasie dociera Mirek z Danusią. Opowiadają, że po drodze widzieli niedźwiedzia. Traktujemy opowieść z uśmiechem, tym bardziej, że opowieść Mirka jest dosyć kolorowa. Jak to niedźwiedź siedział w rowie i drapał się po klejnotach spoglądając od niechcenia na mijające go samochody.

Na kempingu , jak to w Rumunii i nie tylko jest w zwyczaju, pojawiają się bezpańskie psy. O różnej aparycji i usposobieniu. Wszystkie początkowo bardzo ostrożne, ośmielane ciepłymi słowami, finalnie mniej lub bardziej natarczywe. Spojrzenia typu – Masz coś do jedzenia? Co mi dasz do jedzenia? Podziel się z psem jedzeniem… – są tak oczywiste, jak te widziane u żebrzących na polskich ulicach dzieci, pochodzących z tego samego regionu Europy. Aż się słyszy w głowie – „Pan da, pan da..”

Tuż przed zmrokiem na parking wjeżdżają dwa busy na polskich blachach. Wysypuje się z nich spora ekipa i pytają Wojtka z Barkasa łamanym angielskim, czy mogą się tu rozbić. Wojtek ubawiony, odpowiada im po polsku, że nie ma problemu. Uspokaja ich także, że nie będzie nam przeszkadzała ich planowana impreza, bo członek ich ekipy ma urodziny.

Piotrek przyciąga Chevroletem pień drzewa, zbieramy jakieś gałęzie i zasiadamy wokół ogniska. W pewnym momencie widzimy, że z obozu naszych krajan idzie grupa ludzi z latarkami i coś krzyczą. Znów Wojtek wychodzi im naprzeciw i słyszy „Nie świeć!”. Owszem ma latarkę w dłoni, ale przecież nikomu po oczach nie świeci. Poza tym to oni mają z 5 czy 6 latarek. Wreszcie dociera do nas prawdziwy sens ich krzyków – „Niedźwiedź!”. Początkowo traktujemy to jako żart, ale okazuje się, że jednak ma to sens, co krzyczą. Profilaktycznie chowamy się w samochodach. I faktycznie, po chwili, w odległości dosłownie 3-4 metrów od Żuka przechodzi spory miś. Na szczęście „Miś jest bardzo grzeczny dziś”. Może łapy nie chce podać, a może i by chciał, ale nie pytaliśmy. Zachowaliśmy bezpieczną odległość, choć uważnie obserwowaliśmy jego ruchy i działania. Pogrzebał w śmieciach, zostawionych przez jakiegoś poprzedniego biwakującego turystę, obejrzał sobie nasz obóz i poganiany światłem latarek oraz naszymi głosami pełnymi entuzjazmu, przeszedł przez strumień i zaszył się w lesie.

Wróciliśmy do ogniska i gadaliśmy do późna. Minął kolejny dzień, pełen wrażeń i przeżyć. Na niebie widać było mnóstwo gwiazd, bo chmury się wreszcie rozeszły, a z góry ze swojego zamku spoglądał na nas, lub nie, duch Drakuli. W tak doborowym towarzystwie położyliśmy się spać.

 

[05/09/2017] Rano, wtorek, zimno.

Jesteśmy w dosyć głębokiej kotlinie, gdzie słońce zwyczajnie rano nie dociera. Widać, że świeci wysoko nad nami, ale tu ziąb i wilgoć. To jednak nie przeszkadza. Góry wokół są po prostu magiczne. Porośnięte lasem, oświetlone słonecznym blaskiem, wypełnione gwarem ptaków. Na wszystko nakłada się szum strumienia. Budzić się w takich okolicznościach przyrody to prawdziwa przyjemność.

Wstałem pierwszy, lecz teraz obóz powoli budzi się do życia, jakieś śniadania, kawy, pakowanie i wyjazdy kolejnych ekip na dalszą trasę. Wreszcie i my ruszamy, muszę konkretnie docisnąć gaz, żeby wyrwać Zapiekankę pod górę przez muldę pomiędzy szutrem, a asfaltem. Żuk nie protestuje tylko rwie dziarsko do przodu. Dalej wciąż jest lekko z góry, więc i temperatura trzyma się rozsądnego poziomu. Grill założony wieczorem, żeby nie zabierał miejsca w Zapiekance jest na miejscu i na razie nie przeszkadza za bardzo. Po drodze zatrzymujemy się, żeby zrobić zakupy, na kolejny długi dzień. Dziś jedziemy do Bułgarii. Obzor czeka.

W jednej butli skończył się nam gaz. Powoduje to konieczność przełączania butli między kuchenką, a lodówką, która na gazie sprawdza się doskonale. Trzeba będzie pomyśleć o nabiciu butli do pełna. Mijamy kilka stacji LPG, jednak dopiero na którejś kolejnej sympatyczny Rumun zgadza się nabić nasza „bombę”, jak ją nazwał. Pierwszy raz chyba spotkał się z tym typem butli, jaką mamy. Przymierza swoją przejściówkę i stwierdza, że mamy problem. Faktycznie przejściówka jest do dużej butli, a nie takiego maleństwa. Na szczęście Pietrek Hebra, zaopatrując nas w reduktor ciśnienia, jeszcze przed startem zaopatrzył nas także w redukcję na gwint. Biegnę zatem do samochodu i wracam z przejściówką, która rozwiązuje problem. Zabieram także klucz 10mm, gdyż widzę, że sposób tankowania tego typu butli nie jest tu znany. Odkręcam śrubę wentyla, zapinamy pistolet i gaz zaczyna płynąć do butli. Rumun jest szczerze zdziwiony , że tak to się robi. Na szczęście nie protestował za bardzo jak mu tłumaczyłem, że nie wystarczy dać ciśnienia w palnik i okręcić zaworu. Butla nabita, kasa zapłacona, odpowiedź, czy sprzedam Zapiekankę (negatywna), udzielona. Ruszamy dalej, w kierunku Bukaresztu.

Zatrzymujemy się na chwilę na parkingu przy autostradzie. Dolewam trochę oleju 2T do paliwa. Stary sposób taksówkarzy na to, żeby układ wtryskowy działał sprawnie przez długie lata. Współczesna ropa dostosowana do wtrysku common-rail jest bardziej sucha niż kiedyś. Ma mniejsze właściwości smarne, dlatego 100ml oleju na zbiornik poprawia tę właściwość. Ważne przy takich konstrukcjach jak Andoria z pompą Motorpal.Stoję zatem przy samochodzie i słyszę nagle za plecami „Dzień dobry”. Okazuje się, że za moimi plecami stoją dwa autokary z Polakami na pokładzie. Chwila rozmowy, zdziwienie, że Żukiem do Gruzji. Pytania, czy daje radę, czy jedzie, czy się nie psuje.Kilka słów pożegnania i ruszamy dalej. Czytałem kiedyś, że koniec świata jest tam, gdzie nie spotkasz Polaka. Zatem Rumunia, zdecydowanie tam nie leży.

Dojeżdżamy do Bukaresztu i spóźniam się chwilę z włączeniem nawigacji. Okazuje się, że gdybyśmy skręcili 200 metrów wcześniej to byśmy nie musieli jechać przez miasto, tylko objechalibyśmy bocznymi drogami. Zwracam w miejscu, gdzie chyba robić tego nie wolno, ale obce rejestracje, rajdowe naklejki i sam, tak bardzo egzotyczny samochód, otwierają nam przejazd. Później parę zakrętów i trafiam już na właściwą drogę. Okazuje się, że dzięki temu zarobiłem około 20 minut, bo ominąłem korek na zjeździe, który przez przypadek minąłem chwilę wcześniej. To się nazywa mieć szczęście w nieszczęściu.

Jedziemy bocznymi drogami, przez jakieś fabryczne tereny i dojeżdżamy do trasy prowadzącej na Giurgiu. Wjedziemy tam na most przez Dunaj, który łączy Rumunię z Bułgarią. Ten odcinek pokonywałem wiele razy, zatem jadę w zasadzie na pamięć. Tankujemy jeszcze w Giurgiu i jedziemy na przejście graniczne. Od sympatycznego celnika dowiadujemy się, że było tu już dzisiaj kilka rajdowych załóg. Rumunia, nie byłaby Rumunią, gdyby Rumun nie chciał turysty naciągnąć. Za przejazd z Rumunii do Bułgarii płaci się około 6 Euro. Dla zainteresowanych w drugą stronę Bułgarzy kasują 2 Euro. Celnik w okienku, gdzie płaci się za przejazd rzuca jakąś kwotę w Euro, która to jest zupełnie z czapy. Oczywiście będąc tu już kilka razy wiem jak sobie z tym radzić. Mówię, że mam tylko rumuńskie Leje. Celnik powtarza, ze Euro, ja że Leje. Przy czym rozmawiam z nim po Polsku, niech się trochę zmęczy. Widząc mój upór, daje za wygraną i płacimy za przejazd z tego co pamiętam 27 Lei, czyli niecałe 6 Euro, tyle ile być powinno zgodnie z taryfą. Szybko załatwiamy resztę formalności i wjeżdżamy na most. Po kilku chwilach jesteśmy na drugim brzegu i podjeżdżamy do bułgarskiej kontroli paszportowej. Bez zbędnych opóźnień i po zakupieniu winiety ruszamy dalej. Zostało nam około 250 km do miejsca dzisiejszego postoju. Jedziemy przez Bułgarię, Andoria sobie dziarsko klekocze, my gadamy wspominając nasze wcześniejsze pobyty w Bułgarii. Wreszcie Warna i kawałek trasy, którą już znamy. O zmroku docieramy na miejsce, rozstawiamy przyczepę, jemy kolację i po krótkiej rozmowie z innymi ekipami stwierdzam, że oczy same mi się zamykają. Trzeba jednak załatwić jeszcze jedną istotną sprawę. Tureckie wizy. Nie kupowałem ich wcześniej, bo stwierdziliśmy z Olą, że zobaczymy, jak będzie na trasie. Jak już pisałem, mieliśmy sporo wątpliwości przed wyjazdem, w związku z czym nie kupowałem wiz wcześniej. Wiedziałem, że można to zrobić w dowolnym momencie przez Internet, nie było więc ciśnienia. Odpalam telefon i załatwiam sprawę w kilkanaście minut. Najdłużej trwa wklepywanie wszystkich danych, numerów paszportów, adresów, imion, dat urodzenia. Gdy dostaję potwierdzenie, że mogę pobrać wizy w PDF, szybko to robię i wiem, że na dziś mam dosyć. Zatem szybki prysznic, ząbki i spać.

Spora część wieczornych rozmów była poświęcona przekroczeniu granicy. Bo najbliższe nam przejście graniczne, jest osobowe, a przecież Żuki czy Barkas to jakby nie było ciężarówki. Decydujemy się jednak zaryzykować. Wbijamy się całą kolumną na przejście i w myśl zasady, „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, przebijamy się razem, albo wszyscy jedziemy na inne przejście. Ustalamy także, że przez Turcję jedziemy razem. Żeby nikt nie był na trasie sam. Biorąc pod uwagę sytuację polityczną w tym kraju, jest to dla wszystkich zrozumiałe. Plany planami…

 

[06/09/2017]

Rano szybkie śniadanie, telefon do właściciela kempingu, że chcemy wcześnie wyjechać, że rozliczyć. Po 15 minutach pojawia się kobieta, która otwiera bramę, a ja rozliczam się z nią na recepcji za pobyt. Możemy jechać. Zatrzymuję się na stacji benzynowej, żeby kupić olej na dolewkę. Trochę ubyło na bagnecie, a nie chcę jechać ze zbyt niskim poziomem oleju w silniku. Szybka dolewka i znów Andoria ciągnie nas do przodu. Robimy także zakupy spożywcze w znanym nam markecie „Janet” niedaleko Słonecznego Brzegu i ruszamy dalej. Przed Burgas dogania nas Mirek w Żuku i Darek w Polonezie, przez miasto ruszamy razem. Kierujemy się na Malko Tarnovo, gdzie jest przejście graniczne. Gdy tylko minęliśmy rogatki miasta Żuk i Polonez odchodzą nam i zostajemy sami. Nic to, przecież większość trasy i tak pokonaliśmy samotnie. Przed granicą jest sporo podjazdów i Żuk znów łapie wysoką temperaturę. Jednak dajemy jakoś radę i wtaczamy się na LukOil przed granicą. Są tam prawie wszyscy, za chwilę dojeżdżają ostatni, szybkie tankowanie maszyn i ruszamy na przejście. Nie ujeżdżamy 500 metrów i trafiamy na koniec gigantycznej kolejki. Spędzimy w niej kilka godzin. Okazuje się, że właśnie dziś jest święto w Bułgarii i swoim zwyczajem Bułgarzy jadą na zakupy do Turcji. Zabijamy nudę na tysiące sposobów. Gringosi chodzą dzieląc wszystkich arbuzem. Baśka biega w tę i z powrotem. My udajemy, że pchamy przyczepę i Żuka pod górę pozując Danusi do zdjęć.Na samej granicy nic z naszych obaw o trzepanie aut, o przyczepianie się do naszych „ciężarowych”samochodów, się nie spełnia. Poza tym, że ilość ludzi, wszelkiej maści pojazdów i szybkość obsługi jest porażająca. W tym ostatnim przypadku niestety w znaczeniu odwrotnym. Ponadto na ostatnim punkcie kontroli okazuje się, że przy wpisywaniu w mój paszport samochodu nie dopisali przyczepy, co za tym idzie muszę się wrócić do pierwszego okienka i uzupełnić dane. Obsługująca mnie dziewczyna, mam wrażenie, nigdy tego nie robiła i nie za bardzo wie jak dopisać przyczepę. Do tego cały czas twierdzi, że jest jakiś problem z systemem. Wydzwania gdzieś, do kogoś, czort wie po co. Dodatkowo w systemie nie ma marki Żuk, co jeszcze dokłada problemów. Ten sam problem mają Darek z Aśką. Oni dodatkowo zapomnieli o wyrobieniu dla przyczepy zielonej karty, co komplikuje sprawę. Mi się udaje i już po godzinie od cofnięcia mnie na ostatnim punkcie, w pełni legalnie wkroczyć do Turcji. Czekamy jeszcze dłuższą chwilę aż Darek z Aśką dopełnią reszty formalności. Gdy przychodzą okazuje się, że pod Polonezem jest kałuża płynu chłodniczego. Cieknie jakiś dziwny zaślepiony króciec, ot francuski silnik w polskim samochodzie. Po dokręceniu obejmy ma być dobrze. Przed ruszeniem ustalam raz jeszcze kolejność jazdy w kolumnie. Rozmawiałem z Mirkiem, że dobrze, żebym jechał pierwszy jako najwolniejszy. Darek jednak rzuca, że jedziemy jak wcześniej, najpierw Mirek, później on a my mamy się p…dolić. Przynajmniej tak to odbieram. Wszystkie rozmowy i naciski , również z jego strony, żeby przez Turcję jechać razem właśnie poszły do śmietnika. Wszyscy, nie znaczy my… Są równi i równiejsi. Jak widać…

Z bluzgami na ustach wsiadam do Żuka i ruszam. Po chwili wyprzedają mnie dwa auta i zostajemy sami. Przez jakiś czas jeszcze ich widać na górkach i zakrętach przed nami, coraz dalej i dalej. W końcu znikają na dobre. Jedziemy, nerwy podnoszą mi czapkę, której nie ma, powodują, że cały czas memłam jakieś bluzgi na języku, ale w dupie. Dam radę. Nie pierwszy raz i nie ostatni stwierdzam, że jak człowieku umiesz liczyć, to licz na siebie.

Jedziemy przez Turcję wypatrując za każdym zakrętem jakiś kontroli, o których tyle słyszeliśmy, jakiś zasieków może, czy ludzi pod bronią. A tu nic. Normalny kraj, jak wiele innych. Ludzie idą do pracy, szkoły, na zakupy. Mijane miejscówki żyją swoim zwyczajnym życiem.

Po jakimś czasie mijamy Poloneza z otwartą maską i stojącego niedaleko Żuka. Chłopaki zaglądają pod maskę. Mijam ich bez zatrzymania. Już na granicy Darek nie chciał mojej pomocy, więc zapewne i tym razem da sobie radę. Poza tym nadal ciśnienie mam wysokie. Okaże się później, że tylko sprawdzali, czy zaciśnięta mocniej obejma trzyma. Wyszło, że tak.

Po paru minutach znów mnie wyprzedzają i tylko uśmiechnięta buzia Danusi, która robi nam zdjęcia i macha do nas, zostaje nam w pamięci. Dojeżdżamy do rogatek autostrady. Przez bramkę nie przejedziesz bez specjalnej naklejki, która bezprzewodowo łączy się z systemem. XXI wiek w pełni. Samochód zostawiamy i idziemy na pocztę po drugiej stronie. Tak, nie mylicie się, jest to punkt pocztowy, tam się kupuje winietę. Nie wiem czy list też się wyśle, ale szyld mówi, że jesteśmy na tureckiej poczcie. Kupujemy winiety z Mirkiem i Aśką, bo dogoniliśmy tu Poloneza i Żuka. Później naklejamy żółte naklejki HGS na szybie i ruszamy dalej. Po chwili znów jedziemy sami. Powoli schodzi mi ciśnienie i zaczynam mieć to tam, gdzie nie dochodzi światło. Dzień powoli dobiega końca, słońce chyli się nad horyzontem. Nagle wyprzedza mnie trąbiąc jakiś Turek w sporym dostawczaku i pokazuje na przyczepę. Zerkam w lusterko, faktycznie jest przechylona na prawą stronę i mamy flaka. Nie wiem ile tak jechałem, ale chyba dosyć długo, bo opona wygląda jakby wybuchła. A może wybuchła, nie wiem, w każdym razie mamy problem. Stoimy na poboczu, wystawiony trójkąt, awaryjki i do dzieła. Wyciągam narzędzia, Ola okopuje w Zapiekance zapas, jest przywalony darami, które wieziemy. Po chwili ustawiony podnośnik dźwiga uszkodzone koło w górę. Zdejmuję je i zastanawiam się, jak to możliwe, że tego nie czułem, że Zapiekanka ma flaka. No cóż, jej masa w stosunku do masy Żuka jest niewielka, a może faktycznie opona się rozleciała chwilę temu. No nic, zakładam zapas. I zaczynam zwijać narzędzia. Ostatnie spojrzenie na sytuację, gdy wracam z trójkątem i ręce mi opadają. Zapas do Zapiekanki sprawdzałem jeszcze w Polsce, zanim ruszyliśmy. Trzymał przepisowe dwie atmosfery. Teraz widzę, że opona przez te kilka minut ma połowę wysokości. Zajebisty moment na takie numery. Wracam z trójkątem, żeby go ponownie rozstawić. Znów na języku pojawiają się znikąd niecenzuralne słowa. Przez chwilę zastanawiam się nad tym jakie mamy opcje. Nie ma tego wiele. Jak zacznę jechać na zapasie bez powietrza szybko stanie się z nim to samo, co z kołem, które chwilę temu zdjąłem. Zdejmuję zapas i pompuję ponownie. Muszę tak zrobić bo kompresor, który mam, ma za krótki przewód, żeby sięgnąć do przyczepy od jedynego gniazda zapalniczki, na desce rozdzielczej Żuka. Czekamy chwilę i widzę, że ciśnienie nieubłaganie spada. Szlag! No nic, niewiele możemy zrobić, więc dajemy znać chłopakom, że mamy taki problem. Darek ma dwa zapasy jeden do Zapiekanki i drugi do Poloneza. Ta sama piasta, więc będzie pasować. Fiatoski rozstaw śrub 4x98mm. No tak, ale oni są jakieś 40km przed nami. Na autostradzie, gdzie zawrócić jest trudno, a nawet jeśli, to równie dobrze można zrobić 100km zanim się uda dotrzeć na ten sam pas ruchu. Poza tym nikt się nie kwapi, żeby nas wesprzeć. Stoją i czekają, co my wymyślimy. Rozważam opcje. Myślę o wciągnięciu Zapiekanki na pobocze, zupełnie usuwając ją z pasa ruchu. Wtedy mógłbym odpiąć Żuka i pojechać po zapas, albo, żeby naprawić uszkodzone koło. Tyle, że Zapiekanki nie zostawię samej, bo może się pojawić jakaś służba drogowa i ją zwyczajnie zaholować na jakiś parking i będziemy bulić mnóstwo szelestów, żeby ją odzyskać. Ola z chłopakami też nie zostanie, bo jak się ktoś pojawi, to może być rożnie. Mózg pracuje gorączkowo próbując wymyślić jakieś rozwiązanie. Wreszcie stwierdzam, że zdejmę oponę z zapasu, ze starej dętki z uszkodzonego koła wytnę łatkę i nawalę pomiędzy łatkę i dętkę silikonu, bo kleju do łatek nie mam i jakoś się doczłapiemy gdzieś, gdzie uda się zrobić coś sensownego. Niestety nie mam łyżki do opon, próbuję znaleźć coś na zastępstwo, ale albo jest za ostre, albo się zwyczajnie gnie. No żesz urwał nać!

W międzyczasie odbieramy telefon od chłopaków z przodu. Czekają na nasze ruchy. Decydujemy się napompować zapas ile się da, żeby nie rozwalić. I skokami pompując koło dojechać do jakiejś stacji benzynowej. Może uda się kupić piankę do naprawy i jakoś dojechać, do wulkanizacji. Mamy około 80km do Istambułu. Tam się coś bez wątpienia znajdzie. Najwyżej będziemy koczować do rana pod bramą. Znów pompuję zapas, przykręcam szybko do piasty, zwijam narzędzia i dzida do przodu. Przejeżdżam jakieś 3 kilometry i zatrzymuję się ocenić sytuację. Ciśnienie trochę spadło, ale jeszcze opona nie jest gorąca, więc da radę jeszcze chwilę. Dzida… Kolejny postój i kontrola… No dobra, jeszcze ze dwa kilometry da radę. Znów ruszam z kopyta. Przed nami jakiś parking dla tirów. Zjeżdżam i wyskakuję z narzędziami. Po chwili Zapiekanka w górze, a w kabinie kompresor mruczy pompując koło. Ciśnienie jest, więc lecę, przykręcam koło i ruszamy. Słyszę nagle gwizd. Jakiś kierowca tira, macha do nas i pokazuje na miejsce, skąd przed chwilą ruszyliśmy. Zerkam w lusterko i widzę zostawiony podnośnik. Mam ochotę wyjść i faceta wycałować. Krzyczę zamiast tego podziękowania we wszystkich znanych mi językach i biegnę po podnośnik. Ruszamy dalej, dzida bo ciśnienie spada. Jeszcze dwie kontrole opony po drodze i docieramy do stacji benzynowej. Parkuję nieco dalej, lecę do sklepu i szukam pianki do kół. Pytam się sprzedawcy, ale on tylko wywala na mnie gały i nie wie o czym mówię. No to zajebiście. Wychodzę i idę do Żuka. Mijam po drodze jakiegoś Turka w garniturze, stojącego przy nowym BMW. Podchodzę i pytam, czy mówi po angielsku. Twierdzi, że jakoś tam sobie radzi. Faktycznie da się z nim dogadać. Opowiadam więc mu o problemie jaki mamy, idziemy do Żuka i pokazuję mu prawie, że flaka w Zapiekance. Pytam, czy wie gdzie mogę kupić piankę do naprawy. W tym momencie zauważam razem z nim, że Żuk stoi obok mobilnej wulkanizacji. Musiała przed chwilą podjechać, wtedy, kiedy byłem w sklepie. Uprzejmy Turek pomaga mi się dogadać z właścicielem, czy też pracownikiem firmy, do której należy wielki dostawczak, z całym wulkanizacyjnym szpejem. Tym bardziej, że Pan Oponka ni w ząb po angielsku nie szprecha. Dogadujemy się co do zakresu naprawy i ceny. Pan Uprzejmy zostawia nas samych, na tym etapie i rusza w swoją stronę. Dziękuję mu bardzo za pomoc. W tym czasie wulkanizator zrzucił już rozwaloną oponę z felgi i zakłada drugą. Używkę, ale w dobrym stanie. Później bierze się za drugie koło w Zapiekance, które jest także zmęczone życiem. Zakłada drugą oponę, pompuje, przykręca koło, sprawdza ciśnienie raz jeszcze w obu i mówi, że będzie OK. No dobra, pytam go, czy można płacić kartą, bo lokalnej gotówki nie mam. Kręci głową przecząco, pytam zatem gdzie tu bankomat. Wtedy zwraca się do Oli, że Madame tu poczeka w samochodzie, a on ze mną do bankomatu pojedzie. Wsiadamy do jego Ducato i ruszamy. Jedzie czasem pod prąd jakimiś zjazdami technicznymi, przejeżdżamy, przez jakąś bazę służb technicznych do obsługi autostrady, pod jakimś szlabanem, który otwiera zaspany cieć, po ponagleniu klaksonem. Ino myk i jesteśmy po drugiej stronie autostrady. Na kolejnej stacji benzynowej, gdzie jest bankomat. Wypłacam ile trzeba i wskakuję do Fiata. Wracamy, tą samą drogą z tym samym zaspanym cieciem przy szlabanie. Dojeżdżamy do Żuka. Rozliczam się z wulkanizatorem, dziękuję mu za pomoc i oddycham z ulgą. Daliśmy radę i naprawdę mieliśmy szczęście. Gdy zobaczyłem stan opony po zdjęciu z drugiej strony Zapiekanki to się przeraziłem. Naprawdę była zmęczona życiem. Wszystko przez to, że Zapiekanka przez ostatnich parę lat głównie stała, a opony tego nie lubią. Teraz po przejechaniu ponad 2000km zaczęły zwyczajnie się rozłazić w szwach. A przecież w Polsce je sprawdzałem, oglądałem i wyglądały naprawdę przyzwoicie. Jak to czasem można się pomylić. Pluję sobie w brodę, że nie wymieniłem ich przed wyjazdem, ale… Mądry Polak… Usługa tania nie była, sympatyczny wulkanizator wiedział, że mamy nóż na gardle i to wykorzystał, ale z drugiej strony i tak jestem mu wdzięczny, a opony, które założył dojadą bez najmniejszego problemu do Polski. Doliczy się do kosztów wyprawy. Tym czasem Ola była w kontakcie z chłopakami, którzy byli trzydzieści kilometrów przed nami. Dała im znać, że ogarnęliśmy temat, a oni tym czasem zostali poproszeni o usunięcie się z drogi przez jakieś autostradowe służby. Zatem od kilkunastu minut znów się od nas oddalali.

Wtedy coś we mnie pękło. Wiedziałem, że zwyczajnie mogę liczyć tylko na siebie i swoją załogę. Dostałem na to twardy dowód o mało co na piśmie. Stwierdziłem, że mam to w dupie i nie zatrzymujemy się na żadne noclegi, jedziemy na strzała ile się da. Bo jak się ma takich „przyjaciół”, to lepiej mieć ich za sobą, wtedy jak mi coś klęknie, to mnie dogonią, bo cofnąć się nikt nie cofnie. Wiedziałem, że Darek jest na mnie obrażony, już od dnia startu. Gdyby mógł to by mnie wykopał z rajdu chyba. Pech dla niego, że wiozłem dwa wózki inwalidzkie, sporo innych darów i laptopa obiecanego dla chłopaka z Gori. Tego przeskoczyć nie mógł. Do samego końca rajdu w ostentacyjny sposób mnie ignorował. Z resztą nie mnie jednego, do wielu osób okazało się, że ma pretensje o różne rzeczy, ale mniejsza z tym. Koła w Zapiekance sprawne, dojeżdżamy do Istambułu i mamy zamiar pokonać go, jak najszybciej. Trudno stwierdzić kiedy się do tego ogromnego miasta wjeżdża. Zaczynają się jakieś zabudowy, jakieś bloki, budynki i nagle stwierdzasz, że to chyba już musi być Stambuł, bo coś to za duże na cokolwiek innego. Droga cały czas o szerokości co najmniej trzech pasów. Godzina 22:00, ruch nadal spory, ale dosyć płynny. Dzida więc i jedziemy. Jedziemy i jedziemy, docierając wreszcie do mostu przez Bosfor, oświetlony na czerwono, przytłaczający swą wielkością, chyba największy most, jaki w życiu, przynajmniej do tej pory, pokonałem. Mijamy środek cieśniny i jesteśmy w Azji. Za chwilę na drugim brzegu mijamy wielką tablicę z napisem „Welcome to Asia”. No to stało się! Żukiem w Azji, pierwsza wyprawa i masz, już jakie osiągnięcie. Cieszymy się, jak przysłowiowe dzieci. I niby za oknem nie zmienia się nic, nadal ogromne miasto, ale w naszych głowach następuje jakieś kliknięcie, wraz ze świadomością, że właśnie zmieniliśmy, po raz pierwszy w życiu kontynent.

Mijamy kolejne osiedla, bloki, biurowce, meczety i inne budowle. Po naprawdę długim czasie wyjeżdżamy ze Stambułu i kierujemy się na Samsun, jadąc cały czas autostradą. Zjeżdżam jeszcze na chwilę do zatoczki serwisowej, żeby sprawdzić stan samochodu i Zapiekanki. Wszystko w porządku. Koła w Zapiekance mają normalną temperaturę, w samochodzie również. Zatem startujemy dalej. Jedziemy w ciemną noc, pokonując kolejne kilometry. Ola siedzi obok, dzieciaki powoli zmęczone przeżyciami zasypiają z tyłu kołysane monotonnym klekotem Andorii i bujaniem Żuka. Fizycznie czuję się dobrze, poziom adrenaliny spadł i wiem, że mam energię na ładnych parę godzin jazdy. Rozmawiamy z Olą na różne tematy, omawiamy wydarzenia dnia poprzedniego, bo jest już po północy.

 

[07/09/2017]     

Ustalamy plan na najbliższe godziny. Jedziemy ile się da, jak będę zmęczony, to kimniemy się na jakimś parkingu i znów w drogę. Dostajemy wiadomości, o różnych miejscach, w których nocują inne ekipy. Czas mija, mijają kolejne kilometry, zaczynam być trochę zmęczony, bo zbliża się moja godzina. Minęliśmy niedawno Poloneza i Żuka na parkingu jakiejś stacji benzynowej. Chyba już spali, bo ciemno w samochodach. Po jakimś czasie stwierdzam, że to jest dobry moment na drzemkę. Zjeżdżam na parkingi idę do Zapiekanki, żeby się trochę wyciągnąć. Ola z chłopakami posypiają w Żuku. Mija ciut ponad godzinę i wstaję, w miarę zregenerowany. Mogę jechać dalej. Ruszamy zatem i nawijamy kolejne kilometry na koła. Podziwiamy świt budzący się nad Turcją, którą widzimy za oknami Żuka. To pierwszy nasz kontakt z tym krajem. Jest bardzo nowoczesna, świetne drogi, stacje benzynowe wywalone w kosmos. Wszystko na czujnikach zbliżeniowych. Nawet samemu tankować nie można. Najpierw ktoś z obsługi na panelu wpisuje numer rejestracyjny, z czym Turcy mają spory problem w przypadku Żuka. W ich alfabecie nie ma „W” i jak tu wpisać WGM? Jedni wpisują GM inni VVGM, w myśl zasady, że „jakoś sobie radzić trzeba”. W każdym razie dopiero po tym i uruchomieniu pompy kartą zbliżeniową można cokolwiek nalać. Nasz Żuk na zbiornik od Lublina,z dorobionym przeze mnie wlewem, żeby wszystko było, jak fabrycznie. Wlew ma jednak jedno kolanko, które powoduje, że paliwo trzeba lać wolno, inaczej pistolet zaraz odbija. Tłumaczę to pracownikowi stacji i po chwili facet łapie, o co mi chodzi i tankuje pod korek. Później z wydrukowanym z pompy kwitem idę do kasy, gdzie płacę, dostaję tam oba wydruki potwierdzenia z karty i oddaję jedno temu, co nalewał. Myślę, że są na systemie prowizyjnym i pewnie są rozliczani z tego co naleją. Z resztą nie wiem, może chodzi o coś innego. Nie dociekam zbytnio. Stwierdzam, że co kraj to obyczaj i przechodzę nad tym do porządku dziennego, a raczej nocnego, skoro wokół ciemno.

Zbliżamy się do Samsun, gdzie jest planowany kolejny nocleg na trasie. Jest jednak dosyć wcześnie rano i nie ma najmniejszego powodu, żeby czekać tu na kogokolwiek. Ruszamy dalej, kierunek Gruzja!

Przed Samsun zatrzymaliśmy się na śniadanie. Fajny parking z małymi wiatami, gdzie można spokojnie usiąść. Rozstawiliśmy kuchenkę, robimy jedzenie, w pobliżu, w drugiej wiacie siedzi jakaś rodzina, kawałek dalej stoisko z samowarem, gdzie można kupić kawę i herbatę u Turka w kapeluszu. Na oko ma około pięćdziesiątki, siedzi przy stoliczku, na którym stoi samowar. Poleruje ściereczką szklaneczki, ćmi papierosa. Wyciągam się trochę na ławce, żeby rozprostować plecy. Mam jakby nie było najmniejszą możliwość zmiany pozycji w trakcie jazdy. W końcu ręce muszą być na kierownicy, a nogi na pedałach. I tak czasem zmieniam nogi,i trzymam gaz lewą stopą, prawą trzymając na pokrywie silnika. Krótka chwila wytchnienia dla stawów i mięśni.

Siedzimy tak pod wiatą, rozmawiamy o jakiś pierdołach, dzielimy się wrażeniami i jest tak fajnie, rodzinnie, jak na wszystkich naszych wyjazdach. Przypomina się nam, nasza podróż do Czarnogóry, kiedy też po drodze robiliśmy biwaki. Wtedy podchodzi do nas Turek, ten od samowara. Na metalowej tacy są dwa spodeczki, na nich maleńkie szklane naczynia, kształtem przypominające wazoniki, wypełnione herbatą. Mówi coś po swojemu, próbując wtrącając znane sobie angielskie słowa. Rozumiemy tyle, że nas serdecznie wita i przyniósł nam tureckiej herbaty do spróbowania. Dziękujemy bardzo, naprawdę mile zaskoczeni. Jest bardzo sympatyczny, uśmiechnięty i wyraźnie podoba mu się Żuk. Pewnie nigdy nie widział takiego samochodu.

Herbata jest naprawdę pyszna, nie jakaś lura. Klarowna, mocna, aromatyczna. Z przyjemnością wypijam kolejne łyki. Zastanawiamy się z Olą, jak się odwdzięczyć za takie przywitanie i poczęstunek. Pieniędzy mu przecież nie damy, bo czujemy, że tym możemy go obrazić. Przyszedł do nas sam z własnej woli i doceniamy ten gest. To naprawdę miłe. Nie mamy pojęcia, czy witał by tak każdego, czy zwyczajnie czymś zwróciliśmy jego szczególną uwagę. Gdy po jakimś czasie przychodzi ze swoją tacą pytając, czy nam smakowało, jesteśmy przygotowani. Oczywiście zapewniamy go, że herbata była pyszna i nie ma w tym krztyny kłamstwa, naprawdę była wyśmienita. Dajemy mu w zamian słoik naszego domowego dżemu z czarnej porzeczki. Turek otwiera go zaraz i palcem próbuje. Chyba mu smakuje. Chce nam oddać słoik, pewnie myślał, że chcieliśmy, żeby spróbował. Zapewniamy go, że to dla niego, że będzie nam bardzo miło, jak go weźmie. Dziękuje nam i wraca do swojego stoliczka. My postanawiamy, że na kolejną podróż musimy być lepiej przygotowani na takie sytuacje. Jakieś mniejsze słoiczki z czymś dobrym. Coś polskiego, coś naszego, coś od serca. Cała ta sytuacja upewnia nas w przeczuciu, które mamy od jakiegoś czasu, że nasze obawy, co do Turcji były bezpodstawne. Ludzie są uśmiechnięci, sympatyczni mili i uczynni. Wyraźnie podoba im się Żuk i nasza rodzina. Turcy są bardzo rodzinni i nasi chłopcy wyraźnie pasują do ich wyobrażenia o rodzinie. Tak to odbieramy przynajmniej.

Ruszamy w dalszą drogę machając do Pana Samowara. Macha nam z uśmiechem w odpowiedzi. Sympatyczny człowiek.

Dojeżdżamy do Samsun, ale nie wjeżdżamy do miasta, objeżdżamy je jakąś obwodnicą i kierujemy się na Sarp, na granicę z Gruzją. Jakiś czas temu skończyła się autostrada, choć droga nadal ma przynajmniej cztery pasy. Jedzie się dobrze, choć przejeżdżamy przez wiele miejscowości, mniejszych i większych, nadmorskich, tureckich miast. Na początku jadę ostrożnie i przepisowo. Lecz z kolejnymi pokonywanymi kilometrami widzę, że wszyscy wokół jadą jakby szybciej. Dociskam więc pedał i zrównuję tempo.W obszarze zabudowanym wszyscy jadą przynajmniej 65km/h, zazwyczaj około 70-75km/h, niektórzy nawet szybciej. Staram się mieścić w połowie stawki, żeby nie zawadzać innym. Po jakimś czasie zaczynam się czuć w tym ruchu, jak ryba w wodzie. Zaczynam jechać, jak tubylcy, co chwilę zmieniając pas ruchu, by ominąć wolniejsze pojazdy, autobusy wyjeżdżające z przystanków, lub by na światłach być o kilka miejsc bliżej.Już nie pamiętam dokładnie w którym mieście, ale trafiam na dosyć charakterystycznego TIRa z czerwono, srebrną kabiną. Dochodzi mnie po lewym pasie, a przede mną jakiś traktor, targa za sobą bliżej niezidentyfikowane urządzenie na kołach z milionem rur różnej grubości, jakimiś wentylatorami i przeznaczeniem, którego za groma dojść nie potrafię. Dodaję więc gazu i wskakuję na lewy pas przed TIRem, tak oczywiście, żeby kierowca nawet nogi z gazu zdejmować nie musiał. Za chwilę prawy jest wolny więc kierunek i zjeżdżam. TIR za chwilę mnie wyprzedza, bo musiałem nieco zwolnić. Wskakuję za niego, później tak jedziemy blisko siebie raz on, raz ja na prowadzeniu przez jakieś 20km i dwie, czy trzy miejscowości. Wreszcie na światłach stoimy obok siebie. Ja na lewym, on na prawym.W kabinie TIRa opuszcza się szyba i widzę twarz Turka z bananem na twarzy, jak pokazuje mi oba kciuki. Do końca nie wiem, czy podoba mu się Żuk, czy Zapiekanka, czy mój styl jazdy, a może fakt, że jesteśmy z Polski. W każdym razie odwzajemniam gest i zmienia się światło na zielone. Ruszamy, a on od tej pory wyprzedając mnie za każdym razem wali w klakson, w czym nie pozostaję mu oczywiście dłużny. Co prawda nie mam tak głośnego, jak on, ale dosyć słyszalny. I tak to nucąc jakąś urywaną pieśń, na dwa silniki i dwa klaksony, mkniemy przed siebie, co chwilę zamieniając się miejscami na pole position. Wreszcie gdzieś mi ginie na kolejnym rozjeździe i zostaje tylko miłe wspomnienie. Lubię takie interakcje między kierowcami.

Mkniemy zatem dalej. Tak, tak, mkniemy. Stwierdza to sama nawigacja, która licząc czas przejazdu na podstawie prędkości dopuszczalnej (czytaj 50km/h) stwierdza co jakiś czas, że do celu dojedziemy szybciej, niż przewidziała pierwotnie. Śmigamy sobie zatem klucząc po różnych pasach ruchu, lecz nieubłaganie zbliża się wieczór. Czas, żeby coś zjeść. Zjeżdżamy więc na parking nad samym morzem, przy parku, z wiatami i różnymi atrakcjami dla dzieci. Wyjmujemy z bagażnika i lodówki prowiant, i zasiadamy do kolacji. Morza szum, ptaków śpiew,… Tylko plaża nie jest złota. Jakieś kamienie raczej, niż piasek. Trudno dokładnie stwierdzić w zapadającym zmroku. Robimy sobie focie i dalej w drogę.

Mijamy kolejne miasta oświetlone zielonymi i niebieskimi LEDami. Meczety, mosty, wiadukty i co popadnie w tych dwóch kolorach. Zakochani są chyba w zielonym i niebieskim, bo tylko w jednej miejscowości spotykamy kolor czerwony w oświetleniu kładki dla pieszych nad jezdnią. Robi się późno, my zbliżamy się do granicy. Zostało nam kilkadziesiąt kilometrów, a ja czuję, że zaczyna mnie mulić. Rozmawiamy z Olą i razem wyglądamy jakiegoś miejsca, gdzie można przycupnąć na godzinkę i kimnąć. Jak na złość nie ma nic, kolejne kilometry, kolejne minuty, a ja czuję, że padam na pysk. Ciągnę brewkami powieki w górę, a Ola stwierdza, że wyglądam jak zombie. Nie jest dobrze, ale naprawdę nie ma się gdzie zatrzymać. Wreszcie wjeżdżamy w jakiś tunel i przed nami granica. Celnik, czy policjant każe nam jechać w lewo na koniec kolejki. Ruszam we wskazanym kierunku i mijam kilkadziesiąt busów, autokarów i innych. „No to se qwa postoimy” – myślę. Ustawiam się na końcu kolejki za jakimś ML’em na gruzińskich blachach.Wysiadam jeszcze i idę do kierowcy zielonego SUVa, żeby zapytać jaka tu jest procedura. Dowiaduję się, że jak autobusy pojadą to i my pojedziemy. No to grejt. Wracam do Żuka i zdaję relację. Ola ma pilnować sytuacji, a ja się zdrzemnę. Zwijam bluzę pod głowę, opieram się o drzwi i odlatuję w kilka sekund. Nie wiem ile czasu minęło, ale sądzę, że nie więcej niż kilka minut i Ola budzi mnie, bo jedziemy. Odpalam Żuka i przetaczam nas kilka metrów do przodu. Wtedy pojawia się inny Gruzin przy nas, który rozmawia o czymś z kierowcą MLa, a później przychodzi do nas. Mówi, że przy następnym ruchu, przejedziemy między autobusami na inny pas. Dobra, dobra – mruczę i uderzam w kimono. Znów za chwilę pobudka, bo jedziemy. Przerwa między autobusami jest, owszem, ale ja muszę w to coś, niewiele szersze niż Zapiekanka złamać się Żukiem, później nie uderzając w jakiś 40cm krawężnik złamać się znów w lewo, wciąż z Zapiekanką i przejechać między tymże krawężnikiem, a stojącym autobusem. Nie wiem czy to kwestia zmęczenia, ale nawet za bardzo nie patrzę ile mam miejsca i łamię Żuka w szczelinę między zderzakami autobusów. Odbijam lekko w prawo, i zaczynam się łamać w lewo, bo zbliża się betonowa przeszkoda taka, że nawet żukowski wiszący wysoko nad asfaltem zderzak zahaczy. Kilku Gruzinów macha do mnie rękoma, że się nie zmieszczę, ja widzę to nieco inaczej, ale facet wchodzi mi przed samochód, a inny leci do autobusu, który przetacza się jakiś metr do przodu. Wbijam się w powstałą dziurę i ciągnę Zapiekankę oceniając ilość miejsca. Jest ciasno, jest cholernie ciasno. Ola wygląda przez swoje okno i mówi, że mijamy krawężnik o centymetr. Po lewej autobus, z którego lakieru zgarniam brud lusterkiem Żuka. Przeciskam się, na wolną przestrzeń, niemal jak dziecko w czasie porodu. Chyba zrobiłem na paru osobach wrażenie, że się takim klocem z przyczepą zmieściłem i to bez specjalnego zwalniania. Może gdybym był trzeźwiejszy, to bym się nad tym zastanawiał, ale tak, to działałem jak automat. Po prostu było zadanie przejechać, więc przejechałem.

Dzięki tym manewrom stoimy może jako piąty samochód w kolejce. I za chwilę podjeżdżamy do pierwszej kontroli. Otwieram bagażnik Żuka, Zapiekankę i co tez Pan Celnik sobie zażyczy. Nie mam nic do ukrycia, więc i stresu brak. Jedziemy dalej, kontrola paszportowa, wizowa, kontrola papierów samochodu i przyczepy. Gruzjo witaj! Przejście graniczne i kolejny celnik mający problem z tym, jak Żuka z Niewiadówką wpisać do systemu. Jakoś mus się to udaje i to zdecydowanie sprawniej, niż tureckiej celniczce, na poprzedniej granicy. Bez dalszych i kompletnie zbędnych ceregieli, witany widokiem na oświetlony krzyż w Gonio, Żuk wtacza się do Gruzji. Powoli ruszamy do Batumi, nie wiemy jeszcze co dalej. Postój na granicy, wychodzenie z samochodu, rozmowy z celnikami trochę mnie otrzeźwiły, więc daję radę spokojnie jechać. Stwierdzamy, że chyba najlepiej będzie zobaczyć czy nie da się nocować w hostelu, który jest planowany jako nocleg dnia następnego. Włączam więc nawigację i ustawiam cel podróży. Dojeżdżamy na miejsce około trzeciej w nocy. Ku naszej radości, przed bramą widzimy Malucha, jest także Grzmiący Rydwan, Limbowa i Rebelianci. Tośmy prawie, jak w domu! Wysiadam z Żuka, żeby zobaczyć, jaka jest sytuacja. Czy możemy jakoś przycupnąć i przekimać się do rana. Wchodzę na podwórko i otwieram drzwi. Na dole na kanapach siedzą prawie same znane twarze. Mówię „Dobry wieczór” i rozpętuje się piekło. Pierwsza startuje Sylwia, zazwyczaj spokojna i stonowana zaczyna się wydzierać z radości. Za chwilę wtóruje jej cała reszta. Gdyby coś takiego zrobić w Polsce za chwilę uczynni sąsiedzi przysłali by na miejsce ze cztery radiowozy. Piotrek podchodzi, w stanie mocno wskazującym do mnie i z namaszczeniem całuje mnie w czoło. „Jesteś kurwa wariat, taki jak i ja”. Klepanie po plecach, ściskanie rąk i wszechobecne okrzyki radości. Wszyscy wylegają przed bramę i witają resztę moje ekipy. Opadają wszystkie złe emocje, opada zmęczenie, choć to, tylko na chwilę. Jesteśmy w Batumi. Wciąż w to nie wierzę. W 40 godzin pokonaliśmy 1670km, naprawiając po drodze koła w przyczepie, zmieniając kontynent i objeżdżając przy okazji sporą część Morza Czarnego, pokonując Turcję wzdłuż. Ze wszystkimi przystankami, postojami na granicach, tankowaniem, jedzeniem i spaniem po drodze wykręciłem średnią ponad 40km/h. Prowadząc Żuka, sam za kółkiem, bez zmiennika. Wpisując się dokładnie w nieoficjalne hasło rajdu – „Albo grubo, albo wcale”. Piotrek ma rację, jestem kurwa wariat, ale dobrze mi z tym i cieszę się, że tu jestem. Że są tu ludzie, których znam i lubię, że są tu Ci, których tylko znam i Ci, których dopiero poznam. Hostel Freedom w Batumi, magiczne miejsce.

Chwilę rozmawiamy, lecz mocno zaanimowane towarzystwo dosyć szybko się wykrusza, my także padamy ze zmęczenia. Mam wrażenie, że niektórzy nie wierzyli, że tu dotrzemy, a już na pewno nie w takim czasie. Rozstawiamy nogi w przyczepie, łóżko w Żuku i kładziemy się spać. Po raz pierwszy w Gruzji.

 

[08/09/2017]

Pierwszy nasz poranek z gruzińskiej ziemi wita nas gwarem ulicy, hałasem pobliskich placów budowy. Robimy śniadanie w małej wiacie, stojącej na ulicy pod płotem hostelu. Spotykamy chłopaków z Malucha idących na plażę. Przychodzi do nas pogadać Boruta. Mamy cały dzień na wypoczynek, uzupełnienie zapasów i naładowanie baterii. Reszta przyjedzie dopiero wieczorem. Gdy my mieliśmy około 300km do Batumi, oni zbliżali się do Samsun.

Idziemy na zakupy, wypłacam pieniądze i wracamy do hostelu. Reszta załóg powoli wykluwa się na światło dzienne. Wstawiamy Zapiekankę na podwórze. Ola robi jakieś pranie. Rozmawiamy ze wszystkimi, poznajemy Tomka, szefa tego przybytku animacji. Mariusza i Grześka, którego informacje bardzo nam pomogły tu szczęśliwie dotrzeć. Idziemy nad morze. Jemy pyszny obiad przygotowany znacznie szybciej na normalnej kuchni gazowej zamiast na tym bździdełku, które mamy. Tak to jest, jak się rusza w trasę z niesprawdzonym sprzętem. Nie mieliśmy okazji wypróbować kuchenki. Niby działa, ale płomień jest jakiś niemrawy i przygotowywanie posiłków, czy choćby zagotowanie wody na kawę czy herbatę trwa wieki. Kolejny punkt do listy rzeczy, które musimy zmienić przed kolejną podróżą. Długi, leniwy , spokojny dzień. Trochę czasu poświęcam na Żuka, robię mały przegląd pod maską, nic nie wykazuje oznak zmęczenia. Pod samochodem także nic szczególnego nie widać. Zupełnie, jakby przejechał do drogę Otwocka, a nie Batumi. Żuk to naprawdę twarda maszyna.

Postanawiam przy okazji zamontować głośniki z przodu, których nie miałem czasu zainstalować jeszcze w Polsce. Wiozłem je całą drogę w pudełku w bagażniku. Szykuję wkrętarkę, jest na 12V więc zamiast oryginalnego akumulatora podłączam przewody, te zaciskam na klemach zakupionych jeszcze w Rumunii i mogę wywiercić otwory na głośniki w półce. Przychodzi Krzysiek z Limbowej i śmieje się, że Żuk złapał korniki. Na podłodze i desce faktycznie mnóstwo trocin. Podłączam przewody i mamy zupełnie inny dźwięk z radia. Do tej pory działały tylko old-schoolowe Tonsile przykręcone do grodzi bagażnika. Zdecydowanie za słabe, żeby mógł cokolwiek usłyszeć kierowca, czy pasażer z przodu. Przy okazji robię sobie ziazi, a w zasadzie Żukowi. Lecz o tym później.

Pod wieczór pojawiają się inne ekipy, dociera Barkas, Astro, Kurs Kolizyjny wraz z Polonezem. Docierają także Gringosi.W Hostelu zaczyna być tłoczno, głośno i imprezowo. Melanżowanie trwa do późna. Rozmowy o przeżyciach z drogi, wrażeniach i przysłowiowej dupie Maryni. Z racji, że impreza jest planowana do bladego świtu, a do dwóch łazienek jest ponad 30 chętnych osób, tę noc spędzamy u sąsiadów Tomka, załatwił nam miejscówkę, z kuchnią i łazienką, którą mamy tylko dla siebie. Pierwszy raz od tygodnia spędzamy noc w normalnych łóżkach.

 

[09/09/2017]

Rano śniadanko, pakowanie. Chcę przestawić Żuka, żeby podpiąć Zapiekankę i klops. Okazuje się, że nie mogę zmienić biegu. Żuk zepsuł się stojąc? No niestety to, za przeproszeniem, moja dupa zawiniła. Przy wyganianiu korników z Żuka wczoraj, musiałem się oprzeć o drążek zmiany biegów i wyrwałem palec wybieraka z wodzików. Pewności nie mam, ale trzeba temat ogarnąć.Z pomocą chłopaków wpychamy Żuka na podwórko, żeby nie leżeć na drodze, bo jeszcze jakiś Gruzin po stopach przejedzie. Odkręcam dźwignię zmiany biegów, później pokrywę wybieraka. Ogromna ulga, bo nie widać, żeby coś puściło. Po prostu wyskoczył wybierak. Ustawiam wszystko na miejscu, zakładam pokrywę, dokręcam i sprawdzam działanie skrzyni. Mamy to! Wszystko gra i buczy. Można jechać. Niestety w międzyczasie prawie wszyscy już pojechali w kierunku mety, więc znów gonimy stawkę. Ruszamy w kierunku Gori i Uplistikhe. Jedziemy przez Batumi, podziwiając za dnia widoki, które widzieliśmy na wieczornym spacerze wczoraj. Mijamy port i ruszamy dalej. Po raz pierwszy mamy do czynienia z gruzińskimi kierowcami. Obłęd w ciapki. To, co dzieje się na gruzińskich drogach nie da się opisać. Wszechwładny jest tu klakson. Chłopaki zakładali sobie kupione rano na bazarze gruzińskie, podwójne. Podobno zatrzymują nawet lecące ptaki. Nie mówiąc o pieszych, którzy po salwie z takich zamierają, zastanawiając się, czy już zmieniać gacie.

Jedziemy, a ja powoli przyzwyczajam się do stylu jazdy. Pierwszeństwo ma większy, lub ten, kto pierwszy zatrąbił. Kierunki są zbędne, przepisy i znaki to delikatne sugestie, które traktować trzeba uznaniowo. Gruzin nie czeka, Gruzin jedzie. Wyobraźnią sięga dwa metry przed maskę, bo po co dalej? Wyprzedzanie po obu stronach jest normą, dlatego jedną z ważniejszych spraw są lusterka wsteczne. To i klakson załatwiają sprawę. Nic więcej nie trzeba mieć w samochodzie. Tym bardziej, że widok mocno zdekompletowanych aut na ulicach to norma. Moi chłopcy wymyślają, że w Gruzji działa mafia zderzakowa, która kradnie wszystkim zderzaki, a później żąda okupu. Tyle, że chyba nikt się tymi żądaniami nie przejmuje bo jakieś 10% ze wszystkich aut na drogach nie ma przedniego, tylnego lub obu. I jeździ. Nikt na to nie zwraca nawet uwagi. W Polsce na dzień dobry zabrany byłby dowód rejestracyjny. Nie ważne, że w zderzakach są kierunkowskazy, że świateł nie ma. Komu to potrzebne?

No i tak jedziemy przez w miarę płaską część Gruzji. W tym spory odcinek drogi, jednokierunkową autostradą, ot taki gruziński wynalazek. Na drodze pasą się krowy, kozy i świnie. Luzem, nie przywiązane do palików, nie na łańcuchach jak u nas. Puszczone luzem, łażą gdzie chcą, jedzą co chcą. Kraj szczęśliwych zwierząt.

Docieramy do Gori, jedziemy przez miasto w kierunku Uplistikhe. Kilka osób ogląda się za naszym wehikułem. Nagle na moście widzimy baner „Welcome Husaria Rally”. Trąbimy oczywiście i czujemy się prawie, jak na mecie. Nawigacja z niezbyt aktualną mapą kieruje mnie w lewo i nagle okazuje się, że wjechałem w jednokierunkową pod prąd. Skręcam więc w prawo i przebijamy się jakąś równoległą ulicą. Wyjeżdżamy w dobrym kierunku, więc nie ma tragedii. Zaczynamy wjeżdżać w niskie wzgórza, gdzie widać jakieś groty. Ola w oddali dostrzega samo skalne miasto. Koniec rajdu jest już naprawdę blisko. Docieramy wreszcie na parking i pod rozwieszanym właśnie przez jakiś ludków banerem „Finish” wjeżdżamy na parking, gdzie lokalne władze przygotowały nam kemping. Witają nas Ci, którzy dotarli tu wcześniej. Tylko jedna osoba nie rusza czterech liter ze swojego rozkładanego fotela. Osoba, która z racji funkcji, winna witać wszystkich. A może to tylko mnie się tak wydaje? Może po prostu sądzę po sobie? Ustawiamy się z Zapiekanką we w miarę spokojnym miejscu, obok Astro i Barkasa. Okazuje się, że nie jesteśmy ostatni na mecie. Nieco później dociera reszta załóg, Gringosi, Dangel, Grzmiący Rydwan i Kurs Kolizyjny. Witamy ich, filmujemy wjazdy, robimy zdjęcia i pomagamy się ustawić. Około dwudziestej ma być oficjalna impreza przygotowana przez lokalne władze. Tomek, który wpierał nas w organizacji rajdu jest z nami na mecie. Przyjeżdża Burmistrz Gori wraz z kilkoma osobami. Jest gruzińskie jedzenie, wino i śpiew.I to w dosłownym tego słowa znaczeniu, gdyż podczas kolacji, czy jak to Gruzini określają supry, śpiewa dla nas gruziński zespół. Są jakieś przemówienia i podziękowania, jest dobre jedzenie i wino. My także stawiamy na stole kilku litrową butelkę wina, które dostaliśmy jeszcze w Batumi. Płonie ogień, toczą się rozmowy, słychać śmiechy, śpiewy. Gdy kończy się koncert puszczamy naszą muzykę i są nawet tańce. Wieczór ma też niestety przykry przerywnik, znów związany niestety z osobą, która powinna najbardziej trzymać fason. To jest cholernie słabe. Po raz kolejny udowadnia, że nie liczy się z niczym i z nikim. Wszystkie wcześniejsze wypowiedzi i porównania z zachowaniem innych – „Żeby nie było tak na Husarii” idą się… No wiecie gdzie idą. To powoduje, że sporo załóg zwyczajnie ma dosyć i chce się grubą czarną krechą odciąć od rajdu jako takiego. I to dosłownie, bo sporo naklejek rajdowych jest rano przekreślonych naklejoną czarną taśmą. My, głównie ze względu na dzieciaki robimy dobrą minę do złej gry. Nie zasłużyli, żeby im psuć ten wyjazd głupotą dorosłych. Swoje i tak widzą, swoje wiedzą, bo nie są gapami karmieni, ale po prostu nie chcemy im jeszcze dokładać. Po niemiłym incydencie, na szczęście krótkim, zabawa trwa do późna. Fajnie jest, że są tu wszyscy. Z każdym można zamienić parę zdań, pogadać, pośmiać się, czy zintegrować. Wreszcie kładziemy się spać. Sukcesywnie ludzie znikają w namiotach, samochodach czy przyczepach. Ja kładąc się w Żuku zastanawiam się jeszcze chwilę nad wszystkim, co się wydarzyło. Nad drogą, nad wysiłkiem włożonym w dotarcie tutaj. Myślę także o łyżce dziegciu w tej beczce miodu, choć staram się wyluzować. Bo po co psuć sobie nerwy i zdrowie głupotą innych?

 

[10/09/2017]

Wstaje kolejny dzień. Budzimy się i szykujemy śniadanie. Witamy tych, który wykluwają się ze śpiworów oraz tych, którzy wstali przed nami. Nastroje są różne, jedni są mniej, inni bardziej zmęczeni poprzednim wieczorem. Jest niedziela i dziś mamy pojechać wręczyć dary. Wreszcie pozbędziemy się bagażu, który zajmował sporą część naszej przestrzeni. Wyjmujemy z Zapiekanki wózki inwalidzkie, żeby je zmontować i uszykować do przekazania. Musiałem je rozłożyć, żeby dało się je upchnąć w Zapiekance i Żuku. Wyjmujemy także stojak z wiatraczkami. Ania, szefowa Oli kupiła je dla dzieciaków w Gori. Są kolorowe i takie zwyczajne, a jednocześnie tak wyjątkowe. Każdy kto je widzi się uśmiecha i to jest chyba w nich najfajniejsze. Przed samym wyjazdem Ola rozda część wszystkim załogom i będziemy naprawdę kolorowym korowodem.

Dostajemy także część rzeczy od innych załóg. Nie wszyscy chcą dalej być utożsamiani z rajdem, nie chcą jechać z darami. Przyjmujemy trochę rzeczy, tak, żeby wszystko zmieściło się w samym Żuku. Nie chcę jechać z Zapiekanką i jak się później okazało, to była dobra decyzja. Przejazd przez okolice Gori był momentami hardcorowy. Owszem Żuk w porównaniu z Polonezem, czy Barkasem, które są znacznie niżej zawieszone radził sobie doskonale. Lecz manewrowanie z niemałą przecież Zapiekanką było by znacznie trudniejsze.

Wreszcie wczesnym popołudniem ruszamy, z kempingu wyjeżdża cała kolumna samochodów. My jedziemy na końcu, dzięki temu możemy podziwiać wszystkich przed nami. Na początku jedzie Barkas, później Kurs Kolizyjny, gdzie na dachu siedzi Tymon z Danusią, a obok Mirka w kabinie kierowcy Kacper, który filmuje przejazd. Później jedzie kolorowy Gringobus z większością swojej ekipy na dachu. Kolejne samochody, powiewając flagami, mrugając światłami i zawzięcie trąbiąc posuwają się do przodu. Machamy do wszystkich przechodniów, dzieciaki czasem biegną za nami. Na wietrze kręcą się wesoło wiatraczki.

Nie wszystkie ekipy jadą z nami. Limbowa i Grzmiący Rydwan już wyjechali z obozu i pojechali zwiedzać Gruzję, kierują się na Drogę Wojenną. Chłopaki z Malucha wstali wcześnie rano i gnają już do kraju. Mieli mało wolnego, więc ruszyli jako pierwsi w drogę powrotną.

Większość drogi jedziemy wąskimi, prawie polnymi drogami. Mijamy domy, które lata świetności mają dawno za sobą. Droga gruntowo szutrowa, rzadko przecinana pasmami asfaltu prowadzi raz w górę, raz w dół. Obserwują nas mijani ludzie. Wychodzą przed bramy domów, żeby coś krzyknąć, pomachać ręką, czy po prostu popatrzeć. Pozdrawiamy ich i witamy uśmiechami. W końcu realizujemy jeden z planów i założeń rajdu.

Dojeżdżamy wreszcie do przedszkola, parkujemy na sporym placu i wchodzimy do maleńkiego budynku, gdzie stado dzieciaków z wielkim przejęciem wita nas wierszykami. Nie rozumiemy ani słowa, rozumiemy jednak uniwersalny ludzki język emocji. Widzimy ich zaangażowanie, przejęcie sytuacją, radość z wręczanych zabawek, książek i oczywiście wiatraczków. Nagradzamy każdy występ gromkimi brawami. Później Burmistrz raz jeszcze wygłasza podziękowanie, my także dziękujemy zarówno w uniwersalnym języku uśmiechów, uścisków dłoni, jak i po rosyjsku. Języku, który nadal jest tu dobrze znany.

Wychodzimy przed budynek i robimy sobie z dzieciakami zdjęcia. Przejęte maluchy, ściskając pod pachami pluszaki, a w ręku wiatraczki stają z nami. W powietrzu wisi radość i duże emocje. Po obu stronach. Widać, że dzieci są dobrze ubrane, choć pewnie są to ich najlepsze stroje, no bo przecież niecodziennie przyjeżdża jakiś rajd z Polski. I to w dodatku z zabawkami!

Ruszamy do drugiego przedszkola, gdzie mamy zostawić resztę darów. Znów poruszamy się krętymi, prawie górskimi drogami, by dotrzeć na miejsce. Wypakowujemy resztę darów, nosimy to wszystko do jednej z sal, gdzie po chwili większość podłogi zapełnione jest workami, pudłami i rzeczami położonymi po prostu luzem. Przedszkole to jest bardzo nowoczesne. Nowy budynek, nowe meble, piękne łazienki i kuchnia. Gruzini chcą się pochwalić, że mimo widocznej wokół biedy dbają o dzieciaki. Burmistrz zbiera +10 punktów do następnych wyborów. Bo przecież przyjechał tu z nami, to on to zrobił, on dokonał. Taka wyborcza kiełbasa. Tu także widać przejęte sytuacją dzieciaki, pod wrażeniem wszystkiego, co dzieje się wokół. Znów są jakieś przemówienia i podziękowania. Pamiątkowe zdjęcia i zbieramy się dalej. Mamy jechać do Gori, gdzie przekażemy laptopa, którego córka mojego kolegi Wojtka oddała dla chłopaka, który jeździ na wózku, mimo to świetnie się uczy i jest mistrzem siłowania się na rękę. Rozpuściłem wici w firmie, że potrzebny jest jakiś laptop, przesłałem opis historii tego chłopca. Po dwóch dniach Wojtek przyniósł laptopa. Dzięki jeszcze raz dla Ciebie i córki. Macie, naprawdę wielkie serducha.

Także znów wsiadamy do samochodów. Jędrzejowi coś nie gra i sprawdza swojego Dangela. Okazuje się, że zgubił śrubę trzymającą magiel. Szlag, ja nie mam takiej przy sobie, bo zostawiłem wszystko w obozie, żeby zmieścić dary. Na szczęście Mirek w przepastnych czeluściach swojego Żuka znajduje odpowiednią śrubę. Nie czekamy aż Jędrzej dokręci przekładnię, bo czas ucieka, a wieczór bliski. Tym bardziej, że Jędrzej planuje wracać prosto na kemping.

Jedziemy zatem nieco krótsza kolumną. Prowadzi Tomek, który wsiadł do Barkasa. Ja jadę z Polonezem, którego chwilę wcześniej dogoniłem. Niestety Darek jedzie ciut za wolno na 3ci bieg, a za szybko na dwójkę. Nie chcąc męczyć maszyny wyprzedzam go na nieco szerszym odcinku drogi, czym wzbudzam jego wściekłość. Coś krzyczy przez okno, ale udaję, że nie słyszę. Mam już dosyć jego fochów. Pewnie przeszkadza mu wzbijany oponami kurz. Niech jedzie swoim tempem, ja nie muszę się za nim wlec. Po drodze załoga Gringobusa zostaję wciągnięta prawie siłą na jedno z podwórek, gdzie okazuje się, że Gruzini przygotowali im poczęstunek, z winem. Zostawiamy ich zatem i jedziemy dalej. Po paru kilometrach Barkas się zatrzymuje i my za nim. Okazuje się, że Tomek odebrał telefon, że mamy poczekać na resztę. Gaszę więc maszynę i stoimy. Rozmawiamy sobie, gdy podchodzi do nas Gruzin. Na oko pod 70tkę, siwe włosy, proste plecy i pewność siebie na twarzy. Witamy się i zaczynamy rozmawiać. Pyta się skąd jesteśmy, oczywiście po rosyjsku. Nie mam zbytniej wprawy w posługiwaniu się tym językiem. Od czasów szkoły tylko kilka razy i na chwilę byłem w Moskwie, gdzie mogłem trochę poćwiczyć. Poza tym wciąż na myśl przychodzą mi angielskie słowa. Siła przyzwyczajenia.

Dogadujemy się jednak całkiem nieźle. Opowiada, jak było kiedyś za czasów ZSRR mówi, że jest inżynierem, ale ma także skończoną szkołę pedagogiczną. Że pracował w fabryce, jeździł traktorem i uczył, bodaj literatury. Wszechstronny człowiek. Opowiada nam także o dzisiejszej Gruzji o tym, że „ta dzisiejsza młodzież”, chce wszystko dostać na tacy, chce wypoczywać i jeździć po świecie, niekoniecznie na to pracując. Mówi o tym, że pogoda nie jest taka, jak powinna. Że jest za sucho i przez to zbiory będą kiepskie w tym roku. Bije od niego pewność siebie ale i szacunek do drugiego człowieka. Pyta się o naszą podróż, o Polskę, gdzie nigdy nie był. Rozmawiamy w sumie może dziesięć minut. Żegnamy się, gdy dociera reszta załóg i za chwilę ruszamy do Gori.

Zapada zmrok i do miasta wjeżdżamy już po ciemku. W Gruzji zdecydowanie szybciej robi się ciemno. Słońce szybciej chowa się za horyzontem, a gdy to zrobi noc bierze świat w swoje panowanie znacznie szybciej. Nie ma półcieni, szarówki, przynajmniej nie tak długo, jak u nas. Dlatego nasza kolumna z włączonymi światłami, również tymi nieprzepisowymi, jak kogut na Barkasie czy LEDbary rozświetlają drogę wokół naszej głośnej kawalkady. Wszyscy nadużywamy klaksonów, trąbimy na wszystko i wszystkich, zwracając na siebie uwagę przechodniów i kierowców. Większość ludzi ogląda się za nami, inni kierowcy również trąbią mijając nas, czy wyprzedzając. Dojeżdżamy wreszcie na miejsce po paru chwilach kluczenia po mieście. Okazuje się jednak, że to nie tu, tylko ciut dalej, jakieś 300 metrów. Wsiadam więc do Żuka, żeby go przestawić, Ola z chłopakami postanawia, że te parę metrów się przejdą. Ruszamy i po chwili zauważam, że odległość do celu była podana w gruzińskich metrach. Jedno skrzyżowanie, drugie, kilka zakrętów. Dociera do mnie, że odległość nie dość, że wyniosła już około kilometra, a jeszcze nie jesteśmy na miejscu, to kilka zakrętów i skrzyżowań całkowicie uniemożliwiają Oli, i chłopakom trafienie za nami. Masakra jakaś. Postanawiam, że dojadę na miejsce, żeby wiedzieć gdzie to jest i po nich wrócę. Co prawda, to ja wiozę laptopa, ale z drugiej strony moja załoga jest ważniejsza. Kolumna zatrzymuje się przed jakimś skrzyżowaniem. I słyszę, że to już ta ulica za zakrętem. Wpadam wtedy na nieco inny pomysł, wysiadam z Żuka i podbiegam do Astro za mną. Mówię na szybko Martynie, jaka jest sytuacja i proszę,żeby wróciła po Olę i chłopaków. Pyta się, jak Ola była ubrana, więc opisuję jej kolorowe wdzianko. Martyna zawraca, a my ruszamy dalej. Faktycznie za zakrętem i przejechaniu około 100 metrów zatrzymujemy się na miejscu. Tomek wysiada z Barkasa i idzie ustalić szczegóły. Znika przy tym na jakieś 20 minut. Czekamy najpierw w samochodach, lecz po chwili wysiadamy i rozmawiamy stojąc na ulicy. Chłopaki z Barkasa puszczają muzykę, wciąż mruga ich kogut. Towarzystwo zaczyna się rozkręcać. Po chwili Agata przynosi skądś winogrona, które nie mam pojęcia od kogo dostała. Mirek włącza swoje mrugające oświetlenie wnętrza Żuka i zaczyna się dyskoteka. Zygzak tańczy z Sofią na środku ulicy, kulturalnie przepuszczając jednak samochody, które od czasu do czasu przejeżdżają przez szpaler roześmianych, rozśpiewanych i roztańczonych ludzi. Robimy fotki, kręcimy filmy czekając w sumie sami nie wiedząc na co. Wreszcie pojawia się Tomek i mówi, że „już jadą”. Mieli czekać na miejscu, ale przecież to Gruzja… Gruzin nie czeka. Za to czekamy my, ale nie narzekamy na nudę. Jest wesoło i tylko czasem przez głowę przebiegnie myśl, że u nas w Polsce pewnie już kilka radiowozów Policji by się pojawiło wezwane przez uczynnych, a jakże, sąsiadów. Wreszcie na ulicy pojawia się wózek inwalidzki prowadzony przez grupkę ludzi. Dotarli. Tomek swoim zwyczajem wygłasza parę słów, opowiadając historię, jak to urzeczona historią chłopaka na wózku, który świetnie się uczy, który pisze wiersze i piosenki, który w dodatku jest mistrzem w zapasach na rękę, córka Wojtka przekazała mi laptopa. Nasi chłopcy wręczają torbę z komputerem. Przekazujemy także Sofii telefony i tablety, ma je rozdysponować wśród potrzebujących. Słowa podziękowania, wzruszenie i krótkie przemówienie chłopaka na wózku. Widać, że jest oszołomiony tym wszystkim, ludźmi, którzy przyjechali z kraju, który on marzy, żeby kiedyś odwiedzić. Którzy przywieźli mu upragnionego laptopa. Nastrój udziela się wszystkim, tym bardziej, że charyzma tego młodego człowieka wręcz uderza. Śpiewa dla nas „Suliko” i to po polsku. Dziękuje nam i w naszym ojczystym języku i po angielsku. Robimy zdjęcia, Misiek siłuje się na rękę, przegrywając sromotnie. Jest fajnie i trochę magicznie. Taki moment, dla którego warto było wstać z fotela, wsiąść do Żuka i ruszyć w trasę. Nie sam rajd, nie te kilometry, ale właśnie te łzy wzruszenia na twarzy chłopaka na wózku, który nie poddaje się i walczy o godne życie.

Czas mija i pora wracać do obozowiska, musimy jednak zrobić po drodze zakupy, z resztą nie tylko my. Żegnamy się zatem i ruszamy za Barkasem, prowadzonym przez Tomka. Po kilku minutach zatrzymujemy się przy sklepie, gdzie możemy zrobić sprawunki. Idziemy do marketu i wybieramy potrzebne nam produkty, między innymi spory zapas coli, na żołądek, bo wciąż nas dręczy „Zemsta Uplistikhe”.

Na kempingu siedzimy jeszcze trochę, rozmawiając i integrując się z innymi załogami. Jest też rozdanie dyplomów. Szkoda tylko, że nie ma z nami wszystkich. Choć momentami mam wrażenie, że ceremonia celowo była opóźniona. Siedzimy więc przy stole i Darek wraz z Aśką rozpoczynają wręczanie „nagród”. Każdy dostaje dyplom ukończenia rajdu. Są też jakieś środki do konserwacji samochodu od jednego ze sponsorów. Są również „medale”, dla tych co się w jakiś sposób wyróżnili. Bliźniaki dostają jako najmłodsi uczestnicy, Misiek dostaje za wkład w rozwój komunikacji na trasie. Przez ich samochód, pomimo najliczniejszej załogi, przewinęło się jeszcze sporo dodatkowych osób. W sumie bodaj siedemnaście. Jędrzej dostaje medal za to, że udowodnił, że francuskim autem też można. Innych kategorii już nie pamiętam. Pamiętam jednak rozmowy przed rajdem, kiedy to Darek obiecywał, że każdy coś dostanie. Żeby nie było jak na innych rajdach. Widać z resztą cały plik medali, które zostają, nikomu nie wręczone. Słabe to jest bardzo, ale robimy z Olą dobrą minę do złej gry. Ze względu na dzieciaki. Niech zostaną im miłe wspomnienia.

Są także prezenty od Burmistrza, magnesy na lodówkę z widokiem skalnego miasta, gruzińskie „snickersy” i słoiczki z figami w zalewie. Takie drobiazgi, ale bardzo to miłe, że zostaliśmy tak uhonorowani.

Siedzimy do późna w nocy. Nasi chłopcy idą spać, zmęczeni ciągłym bieganiem do toalety, gdzie czasem trzeba jeszcze poczekać w kolejce, bo dwie kabiny na tyle osób to trochę mało, kiedy wszystkich dopadła „Zemsta Uplistikhe”. My idziemy spać niewiele później, również najpierw zaliczając jeszcze wizytę w przybytku z porcelanowym tronem. Zalegam w Żuku na swoim łóżku i staram się nie rozpamiętywać wieczoru. Staram się pamiętać tylko te miłe chwile z długiego przecież dnia i nie przejmować się głupotą innych. Nie ma sensu psuć sobie nerwów. Niezbyt mi się to udaje, ale wreszcie zasypiam i przestaję myśleć.

 

[11/09/2017]

Rano wcześnie się budzę, bo jelita dają wyraźne sygnały, że mają swoje potrzeby i nie zniosą chwili zwłoki. Nie pomogła zbytnio wypita cola, ani wódka z pieprzem. Widać trzeba było zastosować gruziński sposób na tego typu dolegliwości – czaczę z cukrem. Niestety nie dysponuję czaczą, bo cukier, by się znalazł. Powoli wstają inni, jemy lekkie śniadanie i szykujemy się do drogi i wizyty w skalnym mieście. Chcemy je zwiedzić przed wyjazdem, bo być tu i nie zobaczyć, to by była straszna lipa. Uzbrajamy się więc w zapas wody i ruszamy na skały. Bilety nie są drogie, a tuż za bramą spotykamy polską wycieczkę. Przez chwilę idziemy z nimi słuchając przewodnika, lecz po chwili ruszamy swoim tempem, zwiedzając groty wygrzebane w skałach przez ludzi. To robi wrażenie, szczególnie fakt, jak bogate są zdobienia ścian i stropów, które są przecież wykute w skale. Obchodzimy całe miasto, zaglądając w różne zakamarki. Zwiedzamy Kościół Księcia, najmłodsza budowla w mieście. Nówka sztuka w porównaniu z tym co go otacza, a przecież on także ma już kilka wieków za sobą.

Wracamy do obozu i szykujemy się do wyjazdu. Planujemy pojechać do Kazbegi, Drogą Wojenną. Chcemy zwiedzić Monastyr, będący symbolem Gruzji, zobaczyć wysokie góry Kaukazu. Wymieniam pasek klinowy w Żuku, kupiony jeszcze w Radomiu. Nie było okazji, żeby to zrobić, a nie chcę jechać na starym, bo wyje już jak opętany. Tym bardziej, że mamy jechać w mocno górzysty teren.Po wymianie paska jestem usmolony od pyłu, w którym leżałem pod samochodem. Idę więc pod szybki prysznic, przebieram się  z roboczych ciuchów i mamy ruszać. I wtedy znów daje się we znaki Zemsta Uplistikhe. Nie czuję się dobrze, nie tylko z resztą ja. Stwierdzam więc, że chyba nie warto ryzykować i proponuję zmianę planów. „Jedźmy do Batumi, do Tomka” – mówię – „Nie czuję się dobrze i nie wiem, jak będzie dalej. Przyjedziemy jeszcze do Gruzji i wtedy zwiedzimy sobie góry i wnętrze kraju. Teraz jedźmy do Batumi i odpocznijmy zwyczajnie nad morzem, zróbmy sobie wakacje, których tak niewiele mieliśmy w tym roku.” Nikt nie zgłasza sprzeciwu, więc ruszamy w przeciwną stronę. Przy wyjeździe z kempingu pod górkę, po piachu Żuk zaczyna grzęznąć tylnymi kołami, próbując wyrwać Zapiekankę pod górę. Niezbyt to idzie. Cofam więc i robię małe kółko, żeby zaatakować pod ostrzejszym kątem wzniesienie. Powinny być znacznie mniejsze opory. Tak faktycznie jest i wytaczamy się na twardą drogę. Ruszamy w stronę Gori, trąbiąc i machając do załóg, które jeszcze chwilę zostają na miejscu.

W drodze do Batumi walczę z nawigacją, która uparcie twierdzi, że przecież autostrada ma dwa pasy w obu kierunkach. Co nijak nie pasuje do rzeczywistości. Autostrada jest jednokierunkowa i już, pobożne życzenia Sygica tego nie zmienią. Niestety truje nam to trochę życie i dopiero spory kawałek za Kutaisi, Sygic łapie trasę i nie każe nam zawracać. Nie narzekamy jednak na gruzińskie wynalazki drogowe, bo mamy okazję zobaczyć coś więcej niż pola wokół autostrady. Inne miejscowości, innych ludzi. Inną rzeczywistość. I tylko krowy na ulicy jakby takie same wszędzie. Sporo starych samochodów, najwięcej produkcji byłego ZSRR. Łady, Żiguli, Wołgi i inne podobne. Niektóre w naprawdę doskonałym stanie, inne zaś w stanie kompletnego rozkładu, co nie przeszkadza im jednak całkiem żwawo poruszać się po drogach.

Po drodze musimy się zatrzymać na kilka minut. Drążek zmiany biegów nagle dostaje dziwnego luzu. Przez chwilę boję się, że spaw na ramieniu puścił. Okazuje się jednak, że przy naprawie uszkodzeń spowodowanych moimi czterema literami musiałem nie dokręcić śruby zaciskającej drążek na trzpieniu wychodzącym ze skrzyni. Dobieram podkładkę ustalającą z kilkunastu, które mam w skrzynce i śrubę, jak się okazuje jedyną ósemkę, jaką mam przy sobie. Zakładam śrubę, podkładkę i skręcam tym razem mocno i z kontrą. Znów mogę podziękować szczęściu, jedna jedyna ósemka. Jedyna jakiej potrzebowałem na wyjeździe. Oczywiście dałbym radę, coś bym wymyślił, lecz zmarnowałbym zdecydowanie więcej czasu na naprawę. Po niecałych 10 minutach ruszamy dalej.

Na przydrożnym straganie wypełnionym po brzegi ceramiką robimy małe zakupy. Ola kupuje garnki na prezenty. Oryginalne, gruzińskie, gliniane. W porównaniu do cen podobnych rzeczy w Polsce tanie, jak barszcz. A pewnie na takich przydrożnych straganach jest i tak, jak to zwykle, drożej.

Wczesnym wieczorem docieramy do Batumi, znów widzimy Mirka i Danusię. Mają rano ruszać dalej na Ukrainę, gdzie mają odwiedzić rodzinę Mirka. Poznajemy także Kasię i Szymona, którzy zwiedzają Gruzję na rowerach. Przylecieli z Polski do Kutaisi, dojechali do Batumi. Planują zwiedzanie Gruzji, Armenii, Azerbejdżanu, później lot do Nepalu, tam znów rowery i powrót w okolicach marca do kraju. Szaleni ludzie i szalenie sympatyczni. Wybieramy się z nimi wszystkimi do knajpy, gdzie zajadamy się specjałami gruzińskiej kuchni, zapijamy winem, piwem i lemoniadą. Rozmawiamy przy tym o wrażeniach, o planach i pomysłach na to, co dalej. My chcemy zwiedzić ogród botaniczny. Kolizyjni stwierdzają, że w sumie jeszcze mogą trochę zostać i pojadą z nami.

Wieczorem siedzimy przed hostelem. Raczymy się różnymi Gruzińskimi delicjami, również w płynie, oraz toczymy różne rozmowy. Poznajemy także parę Rosjan, którzy mieszkają na co dzień w Londynie. W ramach wakacji kupili UAZa 452 przez naszych chłopców nazywanego „Tabletką” i ruszyli do Gruzji. Dojechali do Tbilisi i musieli zostawić tam samochód z powodu problemów z paliwem. Rozmawiam z nimi o tym, jak ogarnąć temat. Podsuwam kilka sposobów na to, żeby stwierdzić czemu trzy pompy paliwa dają ten sam objaw w samochodzie. Stawiam na nieszczelny układ paliwowy przed pompą, zasysane powietrze powoduje, że samochód przestaje jechać. Po wymianie pompy i poruszeniu wężyków na chwilę jest dobrze, a później sytuacja się powtarza.

Jest również z nami para, ona z Rumunii, on z Niemiec. Chłopak ma zabawny zarost, jak jakiś hrabia z Austro-Węgier. W sumie sympatyczni ludzie, choć niewiele udało mi się z nimi porozmawiać. Jest także Jacek, który od paru miesięcy mieszka w Gruzji. Opowiada swoją historię, jak tu się znalazł. Jak z Króla Kamaza w Polsce, stał się Księciem Sprinterem w Gruzji. Gadamy o samochodach, opowiada o swojej pasji, łowieniu na spinning. Rozmawiamy także o motocyklach, którymi obaj jeździmy i ogólnie o wszystkim i niczym. Fajny wieczór, owocujący w ciekawe znajomości, interesujące rozmowy i dużo śmiechu. O północy rzucam się do Oli i zaczynam składać jej życzenia. Dziś kończy 40 lat! Ściskam ją mocno i składam jej życzenia, to wszystko co wie, że jej życzę, byśmy znów odwiedzili Gruzję, byśmy dalej kontynuowali naszą wspólną podróż przez życie. Bo przecież bez niej nic nie ma sensu. Gdy kończę i powód mojego poruszenia staje się dla wszystkich jasny inni także rzucają się z życzeniami, buziakami i uściskami. Mirek z Danusią porywają naszych chłopaków i znikają za ich Żukiem. Po chwili wychodzą trzymając w ręku zimne ognie, śpiewając „Sto lat”. Są super, mają dla Oli także prezent, butelkę wina marki „Kurs Kolizyjny”. Dobre, gruzińskie, białe półwytrawne, polecam! Znów zabawa się rozkręca. Grubo po północy kładziemy się spać. Szkoda, że znów osobno… Ola zamyka za sobą drzwi Zapiekanki, a ja Żuka.

W nocy Ola ma pobudkę, bo Antek walczy jeszcze z Zemstą Uplistikhe. Na szczęście powoli już kończy się jej zgubne działanie na nasze trzewia.

 

[12/09/2017]

Rano, po obfitym śniadanku ruszamy naszym Żukiem do ogrodu botanicznego. Ustawiam Sygica i jazda. Mirek siedzi obok mnie, a Danusia z Olą i chłopakami z tyłu. Jedziemy przez Batumi i Mirek stwierdza, że nasz Żuk jedzie jak po szynach, że się nie kołysze na zakrętach i nie świeci podwoziem w tych ostrzejszych. Rozmawiamy o rozłożeniu masy i położeniu środka ciężkości. Mirek ma dwa koła na dachu, każde po kilkadziesiąt kilogramów, do tego bagażnik dachowy. To robi swoje. Środek ciężkości wyżej, co za tym idzie z Żuka robi się ponton na falach. My nie mamy nawet bagażnika dachowego, cała masa jest więc rozmieszczona stosunkowo nisko. Stąd taka różnica w prowadzeniu. Przynajmniej na logikę rzecz biorąc.

Sygic prowadzi nas w maliny, jakaś polna droga i za chwilę podwórko. Trzeba wycofać i spróbować innego dojazdu. Wbijam wsteczny i cofam w jakąś boczną, mało uczęszczaną drogę. I wtedy huk, świst uciekającego powietrza i siedzimy na kapciu. Lewy tył siedzi na glebie. Z szybkości po jakiej samochód spadł na dół wiem, że dziura musi być konkretna. Gdy wysiadam zauważam wbity w drogę pręt zbrojeniowy. Musiałbym mieć opony z kevlaru chyba, żeby wytrzymały coś takiego. Pręt na oko 18mm średnicy rozklepany młotkiem od góry jak stary przecinak. Nie wiem, co za złamas tutaj to wbił i jaki miał w tym cel, ale załatwił mnie konkretnie. Wyjmuję narzędzia i zapas spod samochodu. Podnośnik i w parę minut wraz z Mirkiem ogarniamy temat. Zapas mam stary z oryginalną felgą i oponą od Żuka. Jest spora różnica w średnicy koła. Jakieś 4cm przynajmniej. Do domu na tym nie dojadę, żebym spuchł. Trzeba będzie wydać parę szelestów na nowe gumy. Tym czasem wracamy na asfalt i ruszamy dalej w stronę ogrodu. W sumie wychodzi, że jakieś 10km musimy dołożyć. Wspinamy się pod górę, pokonujemy tunel i skręcamy w asfaltową drogę prowadzącą do jednego z wejść. Na parkingu nasz wehikuł wzbudza spore zainteresowanie. Nie przejmując się tym specjalnie kupujemy bilety i wchodzimy przez bramę. Przy wejściu kupujemy także coś zimnego do picia i ruszamy spacerem do Wschodniej Azji. Nie chodzi bynajmniej o spacer na kilkanaście tysięcy kilometrów, a o część ogrodu, gdzie rosną rośliny z tego zakątka świata. Zwiedzamy obie Ameryki, Australię, Nową Zelandię a nawet Himalaje. Widzimy przepiękne drzewa, na których to głównie skupia się ogród. Bananowce, eukaliptusy czy całe gaje bambusowe. Odwiedzamy także dwa groby Hinkula i Krasnova ludzi, którzy poświęcili swoje życie tworzeniu tego pięknego miejsca. Położony na wzgórzach, z przepięknymi widokami na Morze Czarne, czy Batumi, jest miejscem, które zdecydowanie warto odwiedzić.

 

Zbieramy się do powrotu. Niestety Żuk dosyć szczelnie zastawiony jest na parkingu, teraz wypełnionym po brzegi. Na szczęście akurat jeden samochód wyjechał, dokładnie ten, który mógłby sprawić najwięcej kłopotu. Przy lekkiej nawigacji Mirka spokojnie wyjeżdżam spomiędzy samochodów i ruszamy w drogę powrotną. Znów wspinamy się pod górę i pokonujemy tunel. Z ostatniej górki przed Batumi rozpędzam się trochę i wchodzę w ostatni zakręt. Gumy, które przypominam mają różne średnice, różne szerokości i różne ciśnienie nie trzymają się asfaltu jednakowo. Co powoduje, że nagle Żuka stawia bokiem. Na asfalcie, w suchy gorący dzień, to niezły wyczyn. Kontruję spokojnie kierownicą i wychodzę z poślizgu. Okazuje się, że można driftować Żukiem. I mam na to sześcioro świadków. Gdy później opowiadałem Piotrkom z Grzmiącego Rydwanu te przygodę obaj stwierdzili, że to niemożliwe, bo Żuk wykonuje fikołka przez przednie zewnętrzne koło i nakrywa się podwoziem. Trudno im jednak dyskutować ze zdaniem 7 osób, które były na pokładzie.

Zapomniałem dodać, jeszcze jedną rzecz, do smaczku tego dnia. Podczas wymiany koła na zapasowe, zobaczyłem, że na dachu leży opona od Zapiekanki. Zapasowa, którą wieźliśmy na dyszlu od przyczepy, tak na wszelki wypadek. Gdy szykowaliśmy się do wyjazdu do Ogrodu Botanicznego, wrzuciłem ją na chwilę na dach, bo mi przeszkadzała. Później trzasnąłem klapą, wsiadłemi ruszyliśmy. I nikt nie zwrócił uwagi na dodatkowy bagaż na dachu. Na brukowanych ulicach Batumi, zakrętach i pokazywaniu Mirkowi, że mój Żuk nie klęka w zakrętach szansa, że opona zleci z dachu była zdecydowanie wysoka. Jednak utrzymała się do samego przymusowego postoju. Co by było, gdyby spadła w czasie jazdy wolę nie myśleć. Pal licho, gdyby trafiła w samochód, gorzej, jeśli w pieszego. Także po raz kolejny miałem szczęście, może w nieszczęściu, ale zawsze.

Po powrocie do Freedom Hostel, większość załogi wysiada, tylko ja z Mirkiem i Tymonem jedziemy na targ, gdzie można kupić pół, albo i cały samochód, gdyby się uprzeć. Mirek chce kupić szprycę do oleju, a ja rozejrzeć za oponami. Targ jest olbrzymi, z przysłowiowym mydłem i powidłem. Można kupić jedzenie, ubranie, papierosy, środki higieny i mechanizm różnicowy od Kamaza. Mirek już tu był, gdy kupował gruzińskie klaksony. Dla nas z Tymonem jest to pierwszy raz i chłoniemy wszystko szeroko otwartymi oczyma. Mirek dosyć szybko znajduje strzykawę do leju za rozsądne pieniądze, solidną, metalową. Ja szukam opon i także znajduję stoisko, gdzie o dziwo, ceny są jawne. Naklejki z ceną na wszystkich oponach to chyba nowość na tym targu. Tu wszystko jest negocjowane i wyceniane wedle uznania sprzedającego, w połączeniu z uporem kupującego na zbicie ceny. Opon w potrzebnym wymiarze jest trochę do wyboru. Najtańsze „Kitajskie” są po około 150 Lari. Nie jest to jakaś straszna cena i stwierdzam, że w sumie, jak kupię, to później dokupię tylko dwie felgi od Vitary, przełożę i będę miał dwa zapasy. Nie mam też zamiaru inwestować jakiś większych pieniędzy w opony tutaj, boi tak wiem, że dokupię czwartą Nokiankę do kompletu, po powrocie do kraju.

Przypominam sobie, że zgubiłem gdzieś kapsel od przedniej piasty. Zaczynamy więc szukać czegoś pasującego. Wiem, że Wołga ma tę samą piastę, więc i kapsel powinien pasować. Rozmawiamy z kilkoma „rupieciarzami”, co mają jakiś dziwny stary szpej na składzie. Znajdujemy wreszcie gościa, który wyłożone ma kilka różnych piast. Mówimy mu czego szukamy, łamanym polsko-rosyjsko-uniwersalnym. Gdzie uniwersalny, to machanie rękoma i opisywanie gestami czego nam trzeba. Mirek pokazuje facetowi piastę z kapslem, ewidentnie wskazując na sam kapsel, a ja mówię, że „Do Wołgi”. Facet znika na chwilę na zapleczu i wraca za chwilę z odkręconym, z jakiejś piasty kapslem i mówi „Wołga”. Pytam o cenę i płacę całe 7 Lari (trochę ponad 10 złotych). Wtedy kierujemy się już do wyjścia. Mirek uzupełnia jeszcze po drodze zapas papierosów i po kilku minutach wsiadamy do Żuka. Wyjechanie tyłem na ruchliwą ulicę proste nie jest, lecz Kapitan USS Kurs Kolizyjny wychodzi na środek drogi i blokuje ruch, by umożliwić nam wyjechanie z parkingu. Za chwilę wskakuje do toczącego się już do przodu Żuka i ogień.

Mirkowi podoba się idea turbo w Żuku, podoba mu się odejście, z jakim nasza Żukieta rwie do przodu. A wiem, że to nie jest szczyt jej możliwości. Niestety oryginalny żukowski tłumik mocno dusi silnik. Po powrocie do Polski zamontuję tłumik z Renault Master 2.8dci, to będzie dobra zmiana, samochód będzie się zachowywał, jakby nabrał drugiego oddechu w płuca. Tym czasem i tak odejście Żuka robi, jak widać wrażenie.

Wracamy do hostelu i żeby nie marnować czasu wkręcam uprzednio wyczyszczony kapsel w piastę. Pasuje jak ulał. Jeden problem z głowy. Oponami zajmę się jutro, bo chcę jeszcze zapytać chłopaków, gdzie tu jest jakaś wulkanizacja, która mi ogarnie przekładkę. Muszę zdjąć rozwaloną kompletnie oponę, drugą dobrą również i założyć dwie identyczne, żeby móc bezpiecznie jechać.

Tym czasem jemy obiad, idziemy na spacer i szykujemy się do wieczornej animacji. Po południu dojeżdża do nas Boruta z Mordeczką, czyli Mobilna Baza Rebeliantów. Boruta jest w kiepskim stanie. Jego chyba Zemsta Uplistikhe dopadła najmocniej. Momentami mamy wrażenie, że przyleciał z Marsa, taki jest zielony.

Kolejny wieczór spędzamy ze stałymi bywalcami, oraz tymi, co w przelocie odwiedzili Freedom Hostel. To zdecydowanie wyjątkowe miejsce, gdzie nie da się czuć nieswojo. Tam każdy jest u siebie i to jest w tym cudowne.

 

[13/09/2017]

Kolejny dzień to plaża, oraz wizyta w wulkanizacji, na którą namiary podał mi Grzesiek. Niby od niedawna w Gruzji i Batumi,a jest chłopak kopalnią wiedzy użytecznej. Dzięki Grzesiu raz jeszcze. Oszczędziłeś mi dużo czasu i pieniędzy.

Wulkanizacja jest za Carrefourem.Wiem gdzie jest Carrefour, więc nie mam problemu z trafieniem. Mam gotówkę w kieszeni, wypłaciłem zawczasu, żeby nie było problemu z rozliczeniem się za usługę. Kartą zapewne zapłacić się nie uda. Podjeżdżam pod warsztat i zaczynam nawijkę po polsku, że opona, że dziura, że przełożyć i że felgi. Właściciel, całkiem sympatyczny facet, pyta się czy mówię po Angielsku ja na to, że ni w ząb. Niemiecki? Znowu pudło, ja nie szprecham. Mówię, że trochę „pa russkij” i to przełamuje lody. Dogadujemy się, co do opon. Ma na stanie dwie używki. Ciut większe niż moje, ale to nie problem. I tak zmieniam obie na osi. Z przekładką i wyważeniem za sztukę ma być 65 lari. 130 za dwie opony, całkiem jeszcze do jazdy, Dunlopki z właściwym indeksem nośności. Jest git. Panowie zabierają się do pracy. Żuk idzie w powietrze, to znaczy sam tył. Koła zrzucone, rozwalona opona idzie na szrot. Aż żal patrzeć, nówka sztuka, 4000 km przebiegu, jeszcze cycki ma i nie nadaje się na nic. No cóż, trzeba to przeżyć i wrzucić w koszty wyprawy. Dunlopy idą na felgi, a zdjęta dobra opona wędruje do Żuka. Wyważenie, wyrównanie ciśnienia, założenie i dokręcenie. Całość może pół godziny. Płacę 130 lari, ściskamy sobie ręce, jak starzy znajomi i ruszam w drogę powrotną.

Gdy załoga zakładu zmieniała mi opony właściciel rozmawiał ze mną wypytując o samochód, o rajd i co tu robimy. Z życzliwej ciekawości, bez wścibstwa czy innych tego typu spraw. Gruzini to fajny naród. Z przywarami, jak każdy, ale dobrze mi tutaj. Podoba mi się ten luz.

Wracam do hostelu. Pakuję zapasowe koło pod Żuka, znajduję przy okazji miejsce na zdjętą oponę. Musi wrócić w nienaruszonym stanie do Polski, a na dachu raczej jej wieźć nie zamierzam. Szczęściu trzeba pomagać, a nie kusić los. Raz się udało i wystarczy.

Mirek z Danusią dziś nas opuścili. Serdecznie się pożegnaliśmy i ruszyli w drogę powrotną. Przez Turcję, Bułgarię, Rumunię i Mołdawię. Kierują się na Ukrainę, do rodziny Mirka. Będziemy widzieć ich postępy w drodze, na ich profilu na FaceBooku. Szkoda, że nie ma ich z nami, bardzo się polubiliśmy.

Pod wieczór z Kasią i Roksaną jedziemy na zachód słońca do Gonio pod krzyż. Początkowo pojechaliśmy trochę za daleko, dopytaliśmy się jednak o drogę i musimy wrócić jakieś dwa kilometry. Skręcamy we właściwym miejscu i znów jedziemy pod górę serpentyną. Docieramy na miejsce może piętnaście minut przed czasem. Jest naprawdę pięknie. Słońce opada w dół, przez cienką warstewkę chmur nad horyzontem. Stoimy pod krzyżem, wieje wiatr, zapada zmrok. Próbujemy odczytać napis pod krzyżem, niestety jest tylko napis po gruzińsku, a to dla nas równie czytelne jak chińskie domki. Robimy zdjęcia zachodzącego słońca i idziemy do małego krzyża, bo tam jest najlepszy widok na Batumi. Powoli miasto rozświetla się neonami, kolorami i światłami samochodów. Widać także podchodzący do lądowania, nad samym morzem, samolot. Po chwili widzimy, jak koła dotykają pasa i maszyna zatrzymuje się. Próbuję robić zdjęcia, ale chyba niezbyt wiele z tego wyjdzie. W pewnym momencie na parking wjeżdżają trzy samochody i wysiada z nich spora grupa Gruzinów. Przyjechali z torbami jedzenia i napojów. Pod krzyżem, gdzie stoimy wieje, jak diabli, więc decydują się przenieść nico bliżej parkingu, gdzie skały osłaniają od wiatru. Mijamy ich w drodze do samochodu. Wszyscy uśmiechnięci i mili. Życzymy im smacznego i dobrej nocy. Odwdzięczają się tym samym. Wsiadamy do Żukai powoli zjeżdżamy na dół. Gdy docieramy do Fredom jest dosyć późno. Nie planujemy jednak kłaść się spać zbyt wcześnie.

Przyjeżdża Grzmiący Rydwan wraz z Attention Dangel. Jutro mają przylecieć Krzysiek i Krystian, którzy wrócą Niebieskim do Gdańska. Jędrzej z Anią, muszą wracać do Polski samolotem, bo niestety nie mają więcej czasu.

To powoduje napływ nowej, świeżej krwi, spragnionej animacji. Oj dzieje się, dzieje.

Pamiętam ten moment, kiedy siedzimy wszyscy wokół stołu. Tomek z gitarą, wygląda trochę jak Niedźwiedź z Maszy, z bałałajką. Siedzi na szczycie stołu i śpiewa swoją własną piosenkę. Trochę o sobie, a trochę pije do Diesla. Wreszcie przekazuje mu prym i pyta, wciąż w piosence, czemu tu jest, skąd się wziął i dlaczego Gruzja? Wszyscy są w nastroju, Diesel również i na ile potrafi odpowiada mu o swoich powodach, przyczynach i sile napędowej, jaką jest Sylwia. Później pałeczka przechodzi dalej i dalej. Każdy po swojemu odpowiada Tomkowi, który wciąż ciągnie swoją pieśń. Ja także mówię o rodzinie, której chciałem pokazać Gruzję, o rodzinie, która jest dla mnie wszystkim. Pałeczka idzie dalej, by wreszcie zatoczyć pełen krąg wokół stołu. To jest chwila, kilka, może kilkanaście minut w sumie. Takie momenty zapadają jednak w pamięć. Dzięki Ci Tomku za tę chwilę. To w nas zostanie, na długi, długi czas.

Wieczór kończy się późno, nawet bardzo.

 

[14/09/2017]

Kolejny dzień rozpoczyna się powitaniem Krzyśka i Krystiana. Przyjechali rano i poszli budzić Diesla. Trochę im zejdzie, zanim załoga zielono-białego Żuka znajdzie się na dole. Całe rano i spora część przedpołudnia, to przygotowania Grzmiącego i Niebieskiego do drogi. Jędrzej przepakowuje maszynę, zbierając wszystkie rzeczy, które z Anią muszą zabrać ze sobą. My z Kasią i Roksaną jedziemy na plażę do Kobuleti. Chłopaki siedzą w wodzie, pływamy, zbieramy kamienie i budujemy z nich wierze na plaży. Niestety nie wzięliśmy butów do wody, wtedy byłoby prościej. Wejście do wody po kamieniach to czasem droga przez mękę. Czego jednak się nie robi, żeby zanurzyć cztery litery w słonej wodzie. Nie siedzimy na plaży zbyt długo, nikt z nas nie jest specjalnym fanem takiej aktywności.

Wracamy do hostelu. Jędrzej uczy Krzyśka samochodu. Ja jadę na targ, bo chcę kupić kuchenkę, nasza niedomaga i gotowanie czegokolwiek trwa wieki. Przy ostatniej wizycie na Targu widziałem sporo różnego rodzaju palników. Jadę więc z Tymonem i łazimy rozglądając się po stoiskach. Kupuję zamówione przez Jędrzeja gruzińskie klaksony, kupuję palnik i smar, bo stwierdziłem, że przyda się smarowanie podwozia. Smarownicę wziąłem ze sobą, smar mam również, ale trochę mało na całe podwozie. Kupuję więc tubę jakiegoś niemieckiego specyfiku, który wygląda dosyć obiecująco. Po drodze, już w zwykłym sklepie, kupuję także olej do skrzyni biegów. Nie zdążyłem wymienić przed drogą, a czuję, że stracił w tych temperaturach i przy tym obciążeniu sporo ze swoich właściwości smarnych.

Po powrocie zabieram się za serwis auta. Grzmiący już pojechał, kierując się na Kapadocję, gdzie wszyscy planują lot balonem. Smaruję punkty podwozia i wymieniam olej w skrzyni. Po niecałej godzinie samochód jest gotowy do drogi. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zasiadam do obiadu. Wieczorem znów idziemy na spacer. Chcemy się pożegnać z Batumi. Jutro planujemy wyruszyć w stronę domu. Idziemy na kebab, znów zapijamy go lemoniadą. Jest pyszna, zimna, słodka i pełna smaku. Najbardziej smakuje nam ta z owoców feijoa, ale gruszkowa jest prawie tak samo dobra.

Znów wieczorem siedzimy ze wszystkimi, chłonąc ostatnie chwile animacji. Trudno będzie się nam rozstać z Tomkiem, Witalim, Mariuszem, Grześkiem, Kasią i Roksaną. Trzeba jednak wracać do naszej polskiej rzeczywistości. Z tego, co się zdążyliśmy zorientować sporo zimniejszej. Przez wszystkie dni temperatura tutaj była powyżej 30 stopni, w Polsce prawie non stop padało, a temperatura nie sięgała połowy tego, co w Gruzji.

 

[15/09/2017] Dzień, w którym ruszamy do Polski.

Jemy śniadanie, pakujemy samochód i Zapiekankę, rozliczamy się z Tomkiem, i serdecznie żegnamy ze wszystkimi. Wreszcie wytaczamy Żuka, zapinamy przyczepę i jesteśmy gotowi do drogi. Żegnani przez wszystkich ruszamy. Tankuję jeszcze w Batumi pod korek, robię zakupy na drogę, między innymi największe możliwe butle lemoniady i do domu.

Od granicy miasta, do granicy państwa jest blisko, dojeżdżamy więc na miejsce w kilkanaście minut. Kolejki nie ma, ładuję się więc tam gdzie zielone światło. Niestety celnik mówi, że Ola i chłopaki muszą wysiąść i iść na pieszo. Szlag by to. Biorą paszporty i ruszają na przejście dla mrówek.

Podjeżdżam do okienka i zaczynam załatwiać formalności. Chwilę to trwa, bo jak zwykle celnicy nie za bardzo wiedzą, co począć z Niewiadówką. Gdy wreszcie wyjeżdżam z Gruzji widzę Olę z chłopakami, stojącą za metalowym płotem. No tak, przecież to ja mam tureckie wizy w komórce. Ola krzyczy, żebym przesłał jej mailem. Jak na złość moja komórka nie chce się połączyć z siecią. Krzyczę więc do nich, żeby włączyli Bluetooth. To działa, po chwili wszystkie pliki są przesłane i Ola może iść dalej. Cały czas piszemy do siebie smsy ze statusem. Ja niestety utykam w kolejce aut, Ola za chwilę jest już w Turcji i czeka na mnie. Mi niestety schodzi jeszcze dłuższą chwilę. Wreszcie przejeżdżam granicę i wszyscy jesteśmy w kraju czerwonej flagi z półksiężycem i gwiazdą.

Za granicą zatrzymuję się na parkingu i jak zwykle zdejmuję grill. Jesteśmy gotowi do prędkości autostradowych, oczywiście w wykonaniu Żuka.

Ruszamy przez Turcję. Ta sama droga, choć w drugą stronę, poznajemy już pewne miejsca, które utkwiły nam w pamięci gdy jechaliśmy do Gruzji. Zauważamy nowe, które zapadają nam w pamięci. Ruch jakby większy, czasami utykamy w korkach, lecz nie jest jakoś strasznie. W każdym razie zdecydowanie nie tak, jak na budowanej teraz S8. Po drodze mijamy kilka kontroli. Nawet, już po zmroku, na jednym zwężeniu widzę czerwoną latarkę, która kieruje mnie w prawo. Jednak policjant, gdy widzi, co jedzie, macha ręką, żebyśmy jechali dalej. Tak dojeżdżamy do Samsun i zaczynamy szukać kempingu. Krążymy pod wskazanym adresem, ale ni diabła nie możemy znaleźć. Droga dochodzi do portu, a wcześniej są jakieś, parki. Zatrzymuję się i próbuję zasięgnąć języka, jednak w nocy ruch jest bardzo mały. Wreszcie nadjeżdża jakiś SUV, macham ręką i samochód zatrzymuje się.Dwoje Turków, małżeństwo chyba. Dobrze po pięćdziesiątce. Zagaduję do nich po angielsku, oni wolą niemiecki, ale to nie jest moja mocna strona. W końcu łamanym angielsko-niemieckim dogadujemy się i mamy jechać za nimi. Mercedes zawraca i ruszamy przed siebie. Okazuje się, że gdybym pojechał dalej to dojechałbym do kempingu. Po prostu kemping był za portem. Google tego nie wiedziało. Niestety brama jest zamknięta, furtka również. Facet z Mercedesa mówi, żebyśmy poczekali, a on coś załatwi. Rusza dalej i nie wiem gdzie jedzie, ale nie mija 10 minut i wraca do nas. Mówi, że wszystko dogadane i zaraz ktoś się pojawi. Faktycznie widać jakiś ruch na kempingu. Facet z obsługi otwiera bramę, a ja dziękuję małżeństwu, które nam pomogło. Odjeżdżają do swoich spraw, a ja wtaczam Żuka na wyznaczone miejsce. Chłopaki rozstawiają podpory w przyczepie, a ja idę dopełniać formalności.Trudno się dogadać, bo obsługa nie mówi po angielsku, nie mówiąc o polskim. Na szczęście jest komputer i Google translator. Dogadujemy się co do ceny, okazuje się też, ze trzeba zapłacić z góry. Problem w tym, że nie mam gotówki, a kartą nie można płacić. Wychodzę więc z kempingu i idę do bankomatu. Nie jest daleko i w 15 minut wracam. Płacę za noc i idę do Żuka. Wszystko już gotowe, moja ekipa, jak zawsze się spisała. Rozkładam tylko swoje łóżko i idę do łazienki. Gdy wracam Ola czeka na mnie. Rozmawiamy parę chwil planując kolejny dzień. Buziak na dobranoc i kładziemy się. To był długi dzień.

 

[16/09/2017]

Wstajemy, szykujemy śniadanie. Zjadamy, a ja sprawdzam maszynę. Zwijamy obóz i ruszamy w kierunku Stambułu. Po drodze kilka razy robimy postój. By zjeść, zatankować, czy kupić owoce. Nawijamy kolejne kilometry na koła podziwiając widoki. Dojeżdżamy do autostrady i zatrzymuję się na bramkach, żeby doładować HGS, jednak facet na poczcie nie ma pojęcia za ile trzeba doładować na konto, żeby wystarczyło do granicy. Mówi mi, że mogę jechać i zapłacę na samym końcu. W sumie to mi pasuje, zapłacę już na czysto bez zastanawiania się ile trzeba. Wjeżdżamy więc na autostradę i ruszamy dalej. Pod wieczór robimy postój na ogromnym parkingu przy stacji benzynowej. Jest tu także sklep, gdzie kupuję pyszny chleb z kminkiem, jest naprawdę fantastyczny. Ciężki, okrągły i aromatyczny. Bardzo nam wszystkim smakuje.

Pod jakimś słupem energetycznym na końcu parkingu robimy biwak. Ola przyrządza makaron z sosem. Zajadamy się nim, gadając przy tym o wrażeniach z całego dnia. Antek się wygłupia udając Di Caprio z Titanica na jednej z betonowych zapór. Robi się ciemno. Pakujemy więc graty i w drogę. Stambuł czeka. Chcemy znów trafić tak, by przejechać miasto w nocy, żeby uniknąć korków. I udaje się nam dotrzeć do Europy bez większych problemów. Niestety nasza dobra passa tu się kończy. Stajemy w gigantycznym korku. Autostrada szeroka jak boisko, długa po horyzont i po horyzont zatkana, wszędzie widać wyłącznie stojące auta. Spędzamy tu ponad dwie godziny posuwając się do przodu krótkimi skokami. Parę metrów do przodu i postój, znów parę metrów i stop. Wciąż pasem awaryjnym mijają nas różne samochody. Część prywatnych, ale sporo różnego rodzaju lawet, policji i innych mrugających kolorowymi światełkami pojazdów. Docieramy wreszcie do końca korka, gdzie nie widać w sumie przyczyny takiego stanu rzeczy. Ot autostrada przez stojące samochody z obsługi autostrady jest zwężona z pięciu, do trzech pasów. Nic rozbitego, nic innego, co przeszkadzało by na drodze. Sądzę, że jednak coś się tu stało, bo nie widać tych wszystkich lawet i policji, którą widzieliśmy z daleka. Pewnie zwyczajnie już posprzątali. Choć mogę się mylić.W każdym razie czarna wstęga szosy stoi przed nami otworem, dociskam więc pedał bliżej podłogi i jedziemy. Zatrzymujemy się na stacji, żeby zatankować i kupić parę drobiazgów. Ta sama stacja, na której przywieziony przez szalonego wulkanizatora, wypłacałem pieniądze z bankomatu. Wracają wspomnienia, dziś już przytłumione przez tak wiele rzeczy, które się wydarzyły w międzyczasie, a było to ledwie 10 dni temu. Po krótkim postoju ruszamy w dalszą drogę. Mija północ, siedzimy z Olą z przodu i rozmawiamy. Lubię te momenty, kiedy samochód się toczy, silnik mruczy, a Ola siedzi obok.Tyle różnych wyjazdów i podróży. Jednak ta jest wyjątkowa. Po raz pierwszy to podróż była celem,a nie miejsce, do którego zmierzamy. Rozmawiamy, czas płynie, mijają kilometry. Jest późno i robię się zmęczony. Znajdujemy parking i zatrzymujemy na sen. Idę z Kacprem do Zapiekanki, Ola z bliźniakami zostaje w Żuku. Zanoszę im koce. Kładziemy się i zasypiam w parę chwil. Budzę się bladym świtem, spałem jakieś trzy godziny, ale czuję się dobrze. Budzę Kacpra i idziemy do samochodu. Po paru minutach Żuk znów wytacza się na autostradę i ruszamy, z każdą chwilą zbliżając się do Bułgarii i domu. Wstaje nowy dzień, zapowiada się ciepło i słonecznie.

 

[17/09/2017]

Docieramy do końca autostrady. Wysiadam i idę zapłacić za HGS. Nie pamiętam już, ile wyszło do dopłaty, lecz nie była to jakaś szalona kwota. Wtedy, już bez problemów przejeżdżamy przez końcową bramkę i ruszamy dalej. Gdy przejeżdżamy przez jakąś miejscowość niedaleko granicy zatrzymuję się przy piekarni. Kupuję świeżutkie pieczywo na śniadanie i to z pieca opalanego drewnem. Późnym rankiem dojeżdżamy do granicy. Oznacza to kilka kilometrów TIRów stojących jeden za drugim. Wbijam na lewy pas i jadę tak przez kilka kilkanaście minut. Na szczęście z przeciwka jedzie dosłownie parę samochodów, nie muszę zatem zbyt często przytulać się do stojących ciężarówek. Na przejściu dla osobówek jest kompletnie pusto, jadę więc prosto pod okienko i po paru minutach wjeżdżamy do Bułgarii. Za przejściem jest stacja benzynowa. Wiem, że mam mało paliwa, ale LukOil jest cały zastawiony TIRami, jadę więc dalej. Przecież niedługo musi być jakaś stacja. Jesteśmy głodni, znajdujemy więc miejsce na popas, jakiś stary nieużywany odcinek drogi. Wąski i dziurawy, ale na uboczu, pośród drzew. Cisza, spokój i przyroda. Robimy śniadanie, zajadając się tureckim chlebem. Nie jest to ten z kminkiem, ale nie narzekamy. Jest jeszcze ciepły, świeżutki i bardzo smaczny. Po śniadaniu i kawce ruszamy dalej. Wjeżdżamy do jakiejś miejscowości, droga prowadzi dość stromo pod górę, nagle silnik przerywa na sekundę, po chwili znów i gaśnie na dobre. Nie ma gdzie, ani jak zjechać. Wystawiam więc trójkąt i wyciągam kanister. Niestety pusty. Pluję sobie w brodę, że nie zjechałem jednak na zatłoczony LukOil na granicy. Nie sądziłem jednak, że następna stacja będzie tak daleko. Pewnie nawet bym dojechał do następnej, ale po płaskim. Pod górę paliwo spłynęło na koniec zbiornika i pompa nie miała już czego zasysać.

Rozglądam się po domach i podwórkach, wśród których prowadzi droga. Nie ma nikogo. Wreszcie jedzie jakiś samochód, macham, żeby się zatrzymał, jednak mija mnie i jedzie dalej.Z przeciwka jedzie stara Vectra, prowadzi ją jakiś młody Bułgar po zatrzymaniu się, otwiera okno i pyta co się stało. Mówi trochę po angielsku, więc tłumaczę, że zabrakło paliwa. Proponuje podwiezienie mnie na stację. Mówię więc do Oli, żeby uważali na samochody i kierowali ruchem podczas mojej nieobecności. Jakby nie było Żuk z Zapiekanką stojąc pod górę, na lekkim zakręcie zasłania sporo z widoku, nadjeżdżającym kierowcom. Wsiadam do Opla. Bułgar, może 30 letni za kierownicą, z tyłu wygląda na to, jego żona i córka. Niczym nie zapięte, córka leży na tylnej kanapie, ma może 4-5 lat. Rozmawia sobie z mamą, a Bułgar dociska gaz. Rozmawiamy trochę, opowiada mi, że mieszka tu w okolicy, ale właśnie wynajął mieszkanie w Burgas, bo szuka tam pracy. Dociska pedał do podłogi i Vectra jak na swoje lata całkiem żwawo wyrywa się do przodu. Nie wiem z jaką prędkością się poruszamy bo wskazówka prędkościomierza leży na dole i nawet nie drgnie. W każdym razie podróż na stację, zatankowanie kanistra i powrót zajęło nam krócej, niż później dojechanie Żukiem w to samo miejsce. Momentami mimo, że krótkie, włosy podnosiły mi czapkę, której nie miałem. Docieramy wreszcie do stacji benzynowej. Napełniam kanister i idę zapłacić. Po chwili ruszamy w drogę powrotną. Prędkość nie jest mniejsza. Bułgar nagle zaczyna szukać czegoś w schowku. Patrzę na drogę i na niego. Prędkość sporo ponad 100km/h, droga wąska, bez pobocza nawet, a on grzebie w schowku nie patrząc wcale gdzie jedzie. Wreszcie wyjmuje nieduży drewniany krzyżyk, ze srebrnymi okuciami. Pokazuje mi go i mówi „Jesus is my friend!”. A ja wymiękam, wcale nie chcę się widzieć z jego przyjacielem już dzisiaj. Na szczęście dojeżdżamy do Żuka. Wysiadam z Opla i dziękuję mu bardzo serdecznie. Daję mu na pamiątkę rajdową smycz, a Ola słoik z naszym dżemem. Chce jeszcze zostać, żeby sprawdzić czy to tylko brak paliwa unieruchomił Żuka, lecz zapewniam go, że wszystko jest OK. Żegnamy się i zabieram się za przelewanie paliwa. Po chwili kanister jest pusty, a paliwo w baku. Wsiadamy, Kacper zwija trójkąt. Włączam zapłon i czekam chwilę, aż pompa zassie paliwo. Silnik odpala i po kilku sekundach pracuje już zupełnie płynnie. Wiedziałem, że to tylko paliwo. Ruszamy dalej, a ja opowiadam Oli i chłopakom wrażenia z jazdy ze zwariowanym Bułgarem, który za przyjaciela ma Jezusa. Dojeżdżamy do tej samej stacji benzynowej i tankuję zbiornik do pełna. Obiecując sobie, że zawsze będę miał od tej pory paliwo w kanistrze.

Już bez przygód docieramy do Burgas, mijamy miasto i po południu docieramy na kemping „Zora” w Obzorze. Byliśmy tu 12 dni wcześniej. Tym razem ustawiamy przyczepę pośród drzew, żeby mieć trochę cienia, a obok parkuję Żuka. Niedaleko nas stoi busz Polski, przerobiony na coś w rodzaju kampera. Z tyłu łóżko,w środku niezły pieprznik, nawet dwa rowery się znalazły. Witamy się z podróżującym nim małżeństwem i idziemy szykować obiad. Po drodze do kuchni widzę nic innego, tylko zielonego żuka! Jest zielony, metalizowany i ma niezależne zawieszenie na wszystkie 6 nóżek. Do tego jest śliczny i spokojnie idzie przez trawnik zajęty swoimi sprawami. Nie przeszkadzam mu, tym bardziej, że chcemy wybrać się na plażę, żeby jeszcze zakosztować ostatnich chwil słońca i ciepła. W Polsce nadal 12 stopni i deszcz. Plaża jest w zasadzie pusta, parę osób korzysta z ostatnich, również tutaj, chwil ciepła i słońca. Kąpiemy się, skacząc przez dosyć wysokie fale. Chłopaki grzebią się w piasku, do tego stopnia, że zasypują Antka po szyję. Nie może bidaka sam wyjść i trzeba go trochę odgrzebać, zanim uwolni się dalej sam.

Siedzimy na plaży prawie do zmroku. Już nie w wodzie, a na piasku, gdzie wpatrujemy się w rozbijające się o brzeg fale. Idziemy później na małe zakupy, spacer i lody. Wieczorem kolacja i gramy w karty. Trudno jest grać w remika bez Jokerów, ale gdzieś przy pakowaniu się zapodziały i musimy sobie radzić z tym co mamy. Przynajmniej gra jest dłuższa, bo trudniej coś dobrać. Jest przy tym wiele śmiechu i zabawy. Wreszcie idziemy spać. Znów oddzielnie niestety.

 

[18/09/2017]

Drugiego dnia jest słodkie lenistwo, późne śniadanie. Załatwianie jakiś spraw z Polską, sporo telefonów i poważnych rozmów. Plaża, spacery, lody i zakupy. Trochę zwykłego wakacyjnego wypoczynku. Rozmowy z obozującym obok nas małżeństwem. Opowiadamy im co warto zwiedzić w Bułgarii, co widzieliśmy w Turcji. Chcą pojechać na dzień, dwa do Stambułu. My co prawda tylko przejeżdżaliśmy, lecz opowiadamy o tym, czego dowiedzieliśmy się od innych. Gringosów i ekipy z Grzmiącego. Leniwo rozpoczęty, dzień kończy się równie leniwie. Znów gramy w remika, śmiejemy się z dzieciakami. Ostatnia noc w Bułgarii.

 

[19/09/2017]

Poranek, śniadanie i zwijanie obozu. Pakowanie gratów. Rozliczyłem kemping wczoraj, więc jak tylko jesteśmy gotowi do drogi, ruszamy. Może 100 metrów za bramą kempingu widzimy jakiś ludzi, którzy wyraźnie są zafascynowani Żukiem. Za kilka sekund widząc ich auto. wiem już czemu. Polskie blachy ze Śląska. Machają do nas, a my do nich. Wyjeżdżamy na drogę w stronę Warny i jak mawia Diesel „ogień na tłoki”. Mijamy znajome miejscowości, miejsca gdzie już byliśmy wcześniej. Dojeżdżamy wreszcie do granicy z Rumunią, gdzie celnik nawet rozpoznaje Żuka. Po paru minutach znów nawijamy kolejne kilometry asfaltu na koła. Po drodze odwiedzamy kilka ciekawych miejsc. Niech mi ktoś powie, że Żukiem nie da się daleko. Przejeżdżamy przez Saturn, Venus, Neptun, Jupiter i Olimp. Nie może oczywiście zabraknąć pamiątkowych zdjęć. Nie da się niestety zrobić na spokojnie sesji na publicznej, dosyć ruchliwej drodze. Wygląda to zatem tak, że robię szybki wypad z samochodu, kilka ujęć i jedziemy dalej. Wjeżdżamy do Konstancy, gdzie skręcam najpierw na parking pod Auchan i idziemy z Antkiem i Olą na zakupy. Parę lokalnych produktów na kolację i powrót do samochodu. Przebijając się przez miasto zmieniamy naszą ulubioną grę w Żuczki, na grę w Matizy. Po paru minutach każdy z nas ma po kilkanaście punktów. Sporo tu tego się kręci po ulicach. Navi ustawione na kemping prowadzi nas w krzaki i jakąś budowę. Okazuje się, że pole kempingowe zostało zamienione w blokowisko. Nie pierwsze i pewnie nie ostatnie. Łapiemy więc namiar na kolejne i jedziemy. Camping S jest na szczęście otwarty. Całkiem fajne warunki, super toalety, wyjście na plażę i sporo kamperów. Ustawiamy nasz zestaw między drzewami, chłopaki jak zawsze stawiają Zapiekankę na nóżkach. Szykujemy prowiant i idziemy na plażę. Siedząc na usianym muszlami piasku zajadamy się bananami, winogronem i melonem. Piasek jest bardzo drobny i miałki. Trochę podobny do tego z Ulcinia, taka sól z pieprzem, z tym, że sporo drobniejszy. Przez to tam gdzie dociera woda przypomina beton. Ciężko jest nawet zostawić na takim, mokrym piasku ślad stopy. Chodzimy po plaży, zbieramy muszle, których jest tu zatrzęsienie. Niestety pogoda nie sprzyja kąpieli, wieje silny wiatr i jest dosyć chłodno. Moczymy za to stopy uciekając przed falami. Widać, że Rumunia dba o swoją riwierę. Są parasole, wszystkie atrakcje, jakie spotkać można na plażach całego świata. Z tym, że teraz jest już po sezonie, nie ma ludzi i wszystko się zwija. Chyba wolimy nawet taki stan rzeczy. Ludzi jest mało, za to sporo psów. Jak to w Rumunii, gdzie się nie pojawisz pojawiają się bezpańskie psy. Na szczęście są bardziej zainteresowane sobą nawzajem niż nami. Gdy robi się szaro wracamy na kemping. Robimy kolację i jemy w Żuku. Ciasno, ale u siebie. Na kempingu jest niezła zbieranina z wielu krajów. Są nawet offroadowe maszyny z namiotami dachowymi, do tego wypasione kampery, przyczepy i trochę takich wynalazków jak nasz. No może nie aż tak egzotycznych. Za to jest T3 „Wesfalia” z Austrii, jest osobówka z Niemiec, z przepiękną starą przyczepką. Tylko rok młodszą od naszej Zapiekanki. Jednak w środku, to zupełnie inna liga, prawdziwe drewno, kuchnia, full wypas. Tuż obok nas pod drzewem rozkłada obóz, przepraszam obozik, dziewczyna podróżująca rowerem. Maleńki jednoosobowy namiot, prosty rower, nic wypasionego. Dziewczyna pogwizdując robi pranie, a my szykujemy się do spania. Prysznic, ząbki i do łóżeczek. Jutro tak naprawdę ruszamy już do domu.

 

[20/09/2017]

Jak zawsze, pobudka, śniadanie, pakowanie i ruszamy. Pogoda się coś psuje, zrobiło się zimniej, jakby bardziej mokro. Lato ewidentnie kończy się również tutaj. Mamy dziś do pokonania około 680km. Celujemy na nocleg w Klużu. Nie ma po drodze zbyt wielu kempingów, ale ustalamy, że w razie co przycupniemy gdzieś na noc na parę godzin. Tym czasem jedziemy w stronę Bukaresztu autostradą, żeby nie tracić czasu w miejscowościach z ograniczeniami prędkości, bo dystans spory, a doba z gumy nie jest. Jedziemy sobie zatem równiutką drogą, nie za wolno, nie za szybko, jak to Żukiem. Słuchamy sobie książki, którą zaczęliśmy jeszcze w Gruzji. Przygody Geralta z Rivii przypadły wszystkim do gustu. Ja już czytałem i słuchałem „Wiedźmina” wcześniej, ale moja familia nie. Cieszę się zatem, że im także się podoba. Tym bardziej, że jak to na autostradzie nie ma czego za bardzo podziwiać. Jedyny naprawdę ciekawy moment to miejsce gdzie pokonujemy Dunaj. Zbiegają się tu autostrada z linią kolejową. Do tego wszystko dzieje się w rozwidleniu tej pięknej rzeki. Droga idzie obok torów, później obok siebie stoją dwa mosty autostradowe i trzeci kolejowy, a później zaczyna się mieszanie. W lewo, w prawo, pod torami, nad torami. Szkoda tylko, że pociąg nie jechał, bo było by jeszcze ciekawiej. Dołem powinien jeszcze jakiś statek płynąć i może jakiś samolot by niebo przeciął. Wszystkie środki transportu na raz.

Mijamy Bukareszt i niedługo wjeżdżamy znów pomiędzy szczyty Karpat. Jest tu mnóstwo bardzo urokliwych miejsc. Mijamy je notując w pamięci, żeby kiedyś tu przyjechać i pochodzić po górach. Co prawda spotkanie z naszym kolegą misiem w Rumunii nieco studzi nasze zapały na zapuszczanie się w totalną dzicz, ale te góry tak bardzo kuszą. Szczególnie ujmuje nas Busteni, tak malowniczo położone wśród szczytów, że aż się chce zostać i pójść na wędrówkę. Widać, że miasto żyje z turystów, coś jak nasze Zakopane. Wiemy także, że tak jak i u nas, nawet jeśli na ulicach są tłumy, to w górach przez cały dzień można spotkać kilka osób. Tak jest niestety najczęściej, ludzie jadą „w góry”, żeby je z dołu podziwiać. Gdzie sens i logika?

Jedziemy dalej, zbliżamy się do Brasov. Miasto można objechać obwodnicą, ale wbijamy się do centrum. Dziś Bliźniaki mają urodziny i chcemy im zrobić choć odrobinę „święta lasu”. Wbijamy więc na parking pod McDonalds i zajmujemy 4 miejsca. No dobra cztery i pół. Jeszcze nie zdążyliśmy wysiąść, kiedy biegiem pojawia się ochroniarz i wygania nas, bo i tu, ina palcach liczy ile miejsca zabraliśmy. Rozglądam się wokoło, nie to, że złośliwie, ale reszta parkingu prawie pusta, a przecież nie planujemy tu biwakować. Na ustach ochroniarza pojawia się delikatna piana. Pozdrawiam go ciepło po polsku, gratulując pomysłu i samozaparcia. Odpalam Żuka i wywijam z Zapiekanką. Na ciasnym parkingu walnąć nawrotkę nie jest łatwo takim zestawem. Udaje się wreszcie przebić przez McDrive i wyjeżdżamy. Skręcam zaraz w prawo i wbijam na parking pod Kauflandem. Zajmuję dwa miejsca, ale niech mi ktoś spróbuje coś powiedzieć. Wracamy piechotką do Maca. Chłopaki zamawiają co chcą, siedzimy, jemy i śmiejemy się przy okazji z własnych wygłupów. Na deser bierzemy lody. Siedzimy tak i przyglądamy się ludziom. Jak zawsze w takich miejscach, jest to dosyć zajmujące zajęcie. Rodzice z dziećmi, pary nasto czy dziesto-latków. Ludzie, który wpadają, jak po ogień, chwytają torbę z czymś „Fast” i biegną dalej zajęci swoimi sprawami. My także zbieramy się do dalszej drogi. Wytaczam maszynę z parkingu i dzida. Przejeżdżamy kilkadziesiąt kilometrów i zaczyna się konkretnie psuć pogoda. Gdy zapada noc jedziemy przytłoczeni nisko wiszącymi chmurami. Robi się konkretnie, zrywa się wiatr i za chwilę ktoś na górze odkręca kran. Choć bardziej przypomina to spuszczanie wody w kiblu. Woda rzuca się na asfalt, na dach Żuka i wszystko wokół z wściekłością, jakby miała nam coś za złe. Wycieraczki, które nomen omen mają tylko jeden bieg nie nadążają zupełnie zgarniać tej powodzi z szyby. Okazuje się także, że Żuk zdecydowanie nie jest łodzią podwodną. Woda pojawia się nagle w środku przelatując przez drzwi, okna i wszelkie nieszczelności. Zjeżdżam na jakiś parking, ledwo co widząc. Ktoś na górze zdecydowanie ma rozwolnienie, co chwila na dół spada kolejna kaskada wody ze spłuczki. Na szczęście nie da się srać 24h/dobę w jedno miejsce, powoli kataklizm przechodzi dalej. Najpierw zamiast spłuczki jest odpływ od wanny, później od zlewu. Gdy woda leci jak z kranu odpalam maszynę i ruszamy powoli. Podczas jazdy woda już tak nie leci do środka, bo powietrze spycha ją z szyb i drzwi. Zaczynamy powoli wysychać. Tylko szyby parują jak opętane. Dobrze, że wentylatorek założony w Batumi, daje się przekręcić w stronę szyby. Dzięki temu po paru chwilach jechania na szmacie szyba zaczyna przypominać szybę, a nie butelkę od Borygo. Gdy zbliżyliśmy się do Kluża już prawie nie padało. Ot tam lekka mżawka. Znów wbijamy na górę po glinie na „Camping Colina”. Szlag by to, kompletnie pusty. Stoi tylko jedna przyczepa, ale wiemy z poprzedniej bytności w tym miejscu, że to już bardziej nieruchomość. Niby palą się jakieś światła, ale klientów nie widać. Brama zawinięta łańcuchem z wielką kłódką nie zaprasza do środka. Nagle widzę jakiś ruch w okolicach kuchni. Ktoś macha do mnie ręką i pokazuje drugą bramę, nieco dalej. Widzę mrugające pomarańczowe światło i automat otwiera podwoje. Wsiadam więc do Żuka, uruchamiam silnik i po chwili wtaczamy się na pole namiotowe. Znów mieliśmy cholerne szczęście. Jest właściciel, przemiły i szalenie sympatyczny człowiek, który poznał naszego Żuka i wpuścił nas mimo, że camping już nieczynny. Rozmawiamy z nim i okazuje się, że przyjechał trochę posprzątać, zrobić pranie i zaraz się zbiera do domu. Chce włączyć nam termę, żebyśmy mieli ciepłą wodę, ale dziękujemy mu, bo aż takich luksusów nam nie trzeba. Ot kawałek miejsca, żeby można było spokojnie się przespać i rano spokojnie zjeść śniadanie.

Ola z chłopakami myją się i kładą spać, ja rozkładam łóżko w Żuku i idę jeszcze pogadać. Pomagam zwijać hamaki, przy okazji pytam się ile się należy za noc. Słyszę w odpowiedzi, że „It’s for free. It’s off season and the camping is closed”. Dziękuję mu serdecznie. Brama będzie otwarta, a łańcuch tylko założony „tyle o ile”, żeby wyglądało, jak zamknięte. Mamy zostawić tak samo bramę rano i niczym się nie przejmować. Kuchnię mamy do dyspozycji i wszystko, co nam potrzebne. Po może pół godzinie zostajemy sami. Kładę się spać i zasypiam w kilka chwil.

 

[21/09/2017]

Budzę się wcześnie, wyspany i wypoczęty. Wychodzę z Żuka, idę dokonać porannych ablucji i czekam, aż rodzinka się wykluje z Zapiekanki. Wreszcie widzę zaspane twarze wynurzające się powoli z przyczepy. Otwieram bagażnik i ładuję wszystko, co potrzebne do zrobienia śniadania, do naszego składanego wiaderka. Idę do kuchni, wstawiam wodę i szykuję stół dla naszej piątki. Za parę minut familia się schodzi i zasiadamy do śniadania. Na spokojnie, bez pośpiechu. W czasie śniadania odwiedza nas miły gość, pojawia się Rex, którego poznaliśmy poprzednim razem. Wielgachny i czarny, z ogromnym nochalem i wielkim serduchem. Wrócił z jakiś lumpów, cały mokry i brudny. Wita nas jakbyśmy się znali 100 lat, fajny psiak, którego pół rajdu chciało porwać i zabrać ze sobą.

 

Sprzątamy po śniadaniu, pakujemy się, żegnamy z Rexem i wytaczam Żuka za bramę. Zamykam ją i zakładam łańcuch, by z paru kroków wyglądało na zamknięte. Włączam nawigację i ruszamy dalej w stronę Polski. Na razie kierujemy się na Letaverdes, gdzie wjedziemy na Węgry. Z Rumunii wyjeżdżamy bez przygód, żegnani lekką mżawką. Na Węgrzech małe zakupy, krótki popas na jedzenie i ruszamy dalej. Po paru godzinach jesteśmy już na Słowacji, która wita nas niesamowitym widokiem wiszących tuż nad głową chmur. Od szaro granatowych po błękitne, we wszystkich pośrednich kolorach. Próbujemy robić jakieś zdjęcia, ale niestety nie oddają tego wrażenia, jakie ma się patrząc własnymi oczyma. W tej scenerii zapada zmrok i przekraczamy granicę z Polską.

Wjeżdżamy na Orlen i spotykamy wesołą ekipę z VW T3, która również wraca do kraju tyle, że z wojaży po Bałkanach. Rozmawiamy chwilę, wymieniamy spostrzeżenia i niedługo rozstajemy się. Oni mają dalej do domu, do Gdańska muszą przejechać całą Polskę, my mamy bliżej.

 

[22/09/2017]

Minęła północ, a my jedziemy w stronę domu. Nawigacja pokazuje, że dojedziemy przed czwartą rano. Robię się jednak zmęczony i proponuję postój, na parę godzin snu. Wszyscy są za, więc gdzieś przed Opatowem wbijam Żuka na parking dla TIRów i tak, by nie przeszkadzać nikomu parkuję. Znów z Kacprem idziemy do Zapiekanki, a Ola z Bliźniakami zostaje w Żuku. Nie nastawiam budzika, jak się obudzę to ruszymy. Oni w końcu mogą spać kiedy chcą, ja takiej możliwości nie mam. Budzę się około trzeciej rano, wypoczęty na tyle, żeby spokojnie podjąć dalszą drogę. Budzę więc Kacpra i resztę załogi.Za parę minut Żuk przebija się już przez lekką mgiełkę. Mijamy Radom i można powiedzieć, że wyjeżdżamy na ostatnią prostą. Zostało nam 100km do domu. Z jednej strony cieszymy się, że już blisko do łazienki, łóżka, domowych posiłków. Z drugiej, ciężko jest wracać. Ciężko jest pogodzić się z myślą, że to już koniec, że tam przed nami jest rzeczywistość bez Żuka, bez spania w trasie, bez klekotu Andorii. Bez ludzi, których poznaliśmy, bez wspólnego czasu spędzanego 24/7.

Około 7 rano definitywnie kończy się nasza podróż. Żuk pod domem, gaszę silnik, wyłączam światła i przez chwilę nie ruszam się. Wszyscy na chwilę zamieramy przyzwyczajając się do myśli o tym, że trzeba wysiąść. Wreszcie, już nie pamiętam kto pierwszy, wysiadamy z Żuka. Zabieramy tylko to co niezbędne, zatrzaskujemy drzwi i idziemy do domu. Wita nas Babcia i psy. Szaleństwo jazgotu, machających ogonów i pisków radości.

Dojechaliśmy. To już koniec.

 

 

[Bez daty]

Ciężko wrócić jest do rzeczywistości, do pracy w korpo, do codziennych obowiązków. Głównie dlatego, że wróciliśmy z ogromnym niedosytem. Niedoborem wspomnień, przeżyć i wrażeń. Nie z racji, że podróż była nudna, że nic się nie działo, że nic nie zobaczyliśmy, nic nie przeżyliśmy. Wręcz przeciwnie. Działo się wiele, spotkaliśmy fantastycznych ludzi, zobaczyliśmy przepiękne miejsca, smakowaliśmy pysznych rzeczy. Jak mawia przysłowie, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Wstaliśmy z fotela i ruszyliśmy w świat. I wirus podróży został w nas wszystkich zaszczepiony. Wpasował się w nasze DNA i myślę, że już tam pozostanie na zawsze.

Ta podróż zmieniła mnie i myślę, że każdego z nas. Trzy tygodnie razem, 24/7, na powierzchni dużego stołu. Tysiące kilometrów, dziesiątki godzin w trasie, miliony obrazów zapisanych w pamięci. Setki rozmów, nowe smaki, nowi ludzie. Przeżywaliśmy to razem i każde z osobna, na swój indywidualny sposób. Byliśmy przez ten czas tu i teraz, a w zasadzie tam i wtedy. Nie mamy tysięcy zdjęć, choć mogliśmy ich zrobić dziesiątki tysięcy. Nie mamy setki filmów, choć mogliśmy zrobić ich wiele. Mamy za to wspomnienia, nie na karcie SD, czy dysku twardym. W głowach, sercach i trzewiach. Mamy w sobie głód podróży, kolejnych kilometrów, kolejnych spotkań.

Pamiętam jak wiele miesięcy przed wyjazdem do Gruzji czytałem artykuł o rodzinie, która od nastu lat podróżuje po świecie w samochodzie z 1928 roku. W czasie podróży, którą zaczęli jako para, pobrali się i dochowali czwórki dzieci. Przejechali kilkaset tysięcy kilometrów przez ponad 50 krajów. Było w tym artykule wspomnienie Hermana Zappa o dziadku, który dając mu samochód Graham-Paige model 610 powiedział: „Jeśli chcesz jechać daleko, musisz jechać powoli”. W czasie naszej podróży Żukiem zrozumiałem, co miał na myśli. Gdy jedzie się powoli jesteś w stanie delektować się każdym kilometrem. Każdy kilometr przeżyć osobno. Nie zlewa Ci się nic w tunelu, w którym jedziesz 200km/h. Nie widzisz jedynie początku i końca, gdy wsiadasz do samolotu. Nie przemieszczasz się z miejsca na miejsce – podróżujesz. Bo jest różnica, między wykupieniem „all Inclusive” z przelotem. To moim zdaniem nie jest podróż. To jest udanie się do określonego miejsca. Podróż zaczyna się na progu Twojego domu, a nawet znacznie wcześniej. Może nawet na fotelu, w którym siedzisz i wpadasz na pomysł o wyruszeniu gdzieś przed siebie. Nie do miejsca, tylko w podróż. By celebrować każdą jej chwilę, każdy pokonany metr, każdą napotkaną osobę, każdy posiłek czy sen.

Wiem, że tam wrócimy. Nie do miejsca. Do stanu ducha, który nam towarzyszył.

Grodzisk Mazowiecki, Wrzesień-Listopad 2017